3/28/2017

Rozdział 14 - Duet idealny



        Czy ktokolwiek z żyjących zna definicję szczęścia lub ma na nie sprawdzoną receptę? A może szczęście znajduje nas samo, w najmniej odpowiednim momencie naszego istnienia, kiedy stoimy na rozdrożach, u progu dorosłości, w chwili podjęcia ważnych decyzji? Jestem szczęśliwy – kto ma w sobie tyle odwagi, by szczerze to powiedzieć? Człowiek może być szczęśliwy, nie mając praktycznie nic. Wystarczy mu tak niewiele, aby wypowiedzieć te magiczne słowa. Wystarczy jedna chwila, jedno spojrzenie, jeden gest i już wie, że odnalazł to, czego tak usilnie szukał.
        Z pozoru tak łatwe, wręcz banalne, a w rzeczywistości, być naprawdę szczęśliwym, to przede wszystkim docenianie tego, co się posiada. Nie żądać wciąż więcej i więcej, bo po co? Po co zaśmiecać siebie, swoje serce i umysł nic nieznaczącymi drobnostkami dającymi jedynie pozorne uczucie spełnienia? Życie nie jest tego warte. Szczęście czeka tam, gdzie jest twoje serce. W miejscu, do którego możesz wrócić o każdej porze dnia i nocy.
        Szczęście może przyjść równie szybko, co odejść i co wtedy się z nami dzieje? Co dzieje się ze światem, który nas otacza? Tracąc to, co jest nam najdroższe, wszystko przestaje mieć znaczenie. Świat traci kolory, stając się wyblakłą kliszą bez życia. Stracić je można tak szybko, jak się ono pojawiło, a my, ludzie, wciąż nie doceniamy tego, co już nam dane zostało.
        Szczęście, miłość, przyjaźń oraz pozostałe pozytywne odczucia, relacje i oczywiście pełna akceptacja siebie i docenienie, są doskonałą mieszaniną. Idealnym przepisem na szczęście.

        Czy to się dzieje naprawdę? Może to sen. Księżycu, proszę, dopomóż mi! Jeśli to sen, to nie chcę się z niego wybudzić. Czuł namiętność tyle razy, niemal do znudzenia, lecz czegoś takiego, to jeszcze ani jednego razu w swoim niekrótkim życiu. Powinien być przyzwyczajony do tego, ale... No właśnie, zabrakło mu słów. Nawet jego mózg nie ogarniał zaistniałej sytuacji. Cały świat stanął na głowie. Wokół wszystko zamarło, wiatr przestał wiać, śnieg już nie prószył, odgłosy co do jednego zamilkły. Było słychać tylko bicia ich serc. Dwóch serc, które właśnie, w tym momencie się z sobą zsynchronizowały. Oboje poczuli, jak czas staje w miejscu. Jak przez ich ciała przechodzi przyjemna fala prądu, pobudzając wszystkie możliwe nerwy i fundując im kolejne dawki nieznanych jak dotąd doznań. Ta chwila była po prosu idealna, magiczna.
        Przełomowa.
        Wiedziała na co się decyduje, że od tego nie będzie już odwrotu. Ale ona chciała tego. Całą sobą. Potrzebowała tego, pragnęła, pożądała. Jeszcze w całym swoim życiu nie czuła takiej eksplozji uczuć. To było niewiarygodne, wręcz nie do opisania. Choć nie, było jedno takie, które by się nadało. Idealnie. To było idealne, jak spełnienie naraz wszystkich marzeń. Jakby cały ból, którego doświadczyła w ciągu swego istnienia nigdy nie istniał. Jakby był tylko odległym snem. Zbliżyła swoje usta do ust Amora, jednocześnie czując jak jego ciepłe dłonie przyjemnie grzeją jej skórę twarzy. Dzieliły ich milimetry, kiedy Mo zamknęła całkowicie oczy, dając się ponieść tej cudownej chwili. Jego ciepło było takie przyjemne, niemal uzależniające. Tak cholernie dobre.
        Kiedy jej gorący oddech owiał twarz Amora ten nie wytrzymał. Wpił się w jej usta z dziką zachłannością. Marzył o tej chwili od dobrych kilkudziesięciu lat, i szczerze nie spodziewał się, że to w ogóle nastąpi. Doskonale zdawał sobie sprawę z tego, iż ten pocałunek przypieczętuje ich wspólny los. Od tego momentu będą złączeni nie tylko relacją czy uczuciem, ale więzią, której nic już nie będzie w stanie zniszczyć. To zainicjowanie czegoś, co w przyszłości pozwoli Mo sprowadzić Lunara na Ziemię, ale nie chciał teraz o tym myśleć. Wreszcie mógł skosztować tych ust. Ust, których nikt, poza nim, nigdy nie spróbuje. Będą tylko jego, ona cała należy już tylko i wyłącznie do niego. A on do niej. Całował ją namiętnie, czekając cierpliwie, aż Mo da mu większy dostęp, co po kilku sekundach nastąpiło. Z rozkoszą pogłębił pocałunek, serwując Manen coraz więcej doznać. Doskonalił się w tej sztuce ponad pięć wieków, więc miał się czym pochwalić. Natomiast Mo, ku zdziwieniu Amora, nie była najgorsza w te klocki jak na nowicjuszkę. Oddawała każdą pieszczotę z równą siłą. Zarzuciła mu ręce za szyję, wplatając palce w jego czarne włosy, przez co przyciągnęła go do siebie jeszcze bliżej. Amor nie pozostał bierny. Po ramionach dziewczyny zjechał gładko rękoma w dół, by objąć swoją gwiazdkę w talii. Jej zapach, bliskość i smak tak go odurzyły, że zapomniał o bożym świecie. Była tylko Manen. Ona i on. Razem. Nawet nie zauważył, jak znalazł się z blondynką pod ścianą.
        Nie wiedziała, co w nią wstąpiło. Co się działo z nią, z jej ciałem i Amora. Każda najmniejsza szczelina między nimi została wypełniona. Zupełnie jakby byli jednością. Czymś, czego żadna siła nigdy nie zdoła rozerwać. Niepowstrzymaną falą tsunami, zdolną zmieść wszystko, co stanie jej na drodze. Taka była właśnie ich wspólna siła. Potęga, z jaką nic nigdy się nie zrówna.

        Po kilku sekundach, które im wydawały się latami świetlnymi, oderwali się od siebie. Zabrakło im tchu. Na koniec Amor złożył ostatni, leniwy pocałunek na nabrzmiałych wargach Gwiezdnej, uśmiechając się przy tym. Serca waliły im tak mocno, że niemal chciały się wydostać na zewnątrz i odtańczyć taniec miłości, rumbę zakochanych. Kiedy strażnik miłości spojrzał Mo głęboko w oczy, ujrzał w nich po raz pierwszy coś, czego nikt jak dotąd nie widział. Jej oczy błyszczały, porażając swą intensywną i unikalną barwą. Jakby gdzieś w nich było ukrytych milion najjaśniejszych gwiazd z całego wszechświata i tylko czekały, aż ktoś je wreszcie odkryje. Dziś nastała właśnie ta chwila. Iskra tląca się w nich ze znikomą siłą, przerodziła się w dziki pożar. I jeszcze ten uśmiech, inny od wszystkich pozostałych. Choć widział podobny, jak kilka dni temu przebudziła się jako Light, ten spowodował, że Mo wyglądała jak zupełnie inna osoba. Jak ktoś, kto nigdy nie zaznał cierpienia.
        – Czy tak właśnie uśmiechała się dawna Manen? – Nie przestawał się uśmiechać. Nie mógł się powstrzymać. Raz za razem składał tym razem delikatne niczym muśnięcie skrzydeł motyla, pocałunki na jej szczęce i nie przestawał zjeżdżać w dół.
Gwiezdna zachichotała pod nosem, lecz z jej ust wyrwał się cichy pomruk, kiedy Amor zaczął obdarowywać jej szyję pocałunkami. Na Boga, to było takie przyjemne... Dlaczego ona wcześniej się nie odważyła na to?
        – Dawna Manen umarła wraz ze swoim bratem. Teraz jestem kimś zupełnie innym, ale dla ciebie zacznę tamtą mnie przypominać – wyszeptała mu do ucha, mocniej pociągając za jego włosy. Amor oddalił się od niej na wyciągnięcie ramion, fundując jej uśmiech po brzegi wypełniony miłością. Mo odwzajemniła uśmiech, chwaląc się idealnie białymi zębami. Patrzyli sobie w oczy, czerpiąc z tej chwili jak najwięcej, jednak po jakimś czasie, znowu, przeszkodziło im chrząknięcie. Mo niemal zazgrzytała zębami. Powoli chyba staje się to już tradycją., zażartowała w myślach. Jednocześnie z Qupido odwrócili głowy z tym samym kierunku i zobaczyli stojącą, szczerzącą się Summer, która niezbyt elegancko opierała się o otwarte drzwi.
        – A już myślałam, że nigdy do tego nie dojdzie... Hej Pierre! Wygrałam! – Sam wrzasnęła na całą uliczkę, w której się znajdowali. Ze środka budynku dało się usłyszeć jęk zawodu i kilka gwizdów, co absolutnie zdezorientowało Manen i Amora. Ci dwoje popatrzyło na siebie, nie wiedząc o co chodzi, po czym przenieśli pytające spojrzenia na Patronkę Lata, która właśnie odprawiała swój taniec radości.
        – O czym ty mówisz? – Niemal jednocześnie wypowiedzieli to samo zdanie, czym wprawili Sam w jeszcze większy stan euforii. Ciemnooka popatrzyła na nich z rozczuleniem, jak na małego szczeniaczka. Westchnęła przeciągle, ścierając niewidzialną łzę z kącika oka.
        – Ooo, jesteście razem tacy słodcy. Pasujecie do siebie niemal idealnie. Wiedziałam, że wasze spiknięcie to tylko kwestia czasu, ale nie powiem, długo kazaliście nam czekać, oj długo... – Paplanina Sam zaczęła wprawiać Gwiezdną w irytację. Rzadko denerwowała się na Sam, ale dzisiaj miała ku temu znaczący powód.
        – Dziewczyno, mów o co chodzi, albo wyślę cię daleko w kosmos!
        – No dobra, nie unoś się tak... – Sam uniosła ręce do góry w geście poddania, jednocześnie przewracając oczami. – Więc wszyscy w klubie wiedzą, że coś do siebie czujecie i mieliśmy rację! Kilka lat temu z Pierrem założyłam się, że w ciągu pięciu lat wyznacie sobie to, co czujecie do siebie nawzajem, i ja wygrałam. – Sam wypięła dumnie pierś do przodu, jakby chciała się pochwalić całemu światu, co rzecz jasna chciała uczynić.
        – Ja obstawiałem, że choćby minęło i z dziesięć lat, to żadne z was by się nie przyznało do swoich uczuć. – Do Sam dołączył czarnoskóry chłopak uśmiechający się od ucha do ucha. Mo aż otworzyła usta ze zdziwienia. Popatrzyła zszokowana to na Sam, to na Pierra nie wiedząc co powiedzieć, chyba pierwszy raz w życiu. Kiedy przyswoiła sobie w pełni, co ta dwójka przed chwilą powiedziała, niemal spaliła się ze wstydu.
        – Oj Mo, nie patrz tak na nas. To prawda, a od niej nie uciekniesz. Kochacie się i to jest piękne! Teraz tworzycie prawdziwy duet. Idealną parę! – Summer podbiegła do nich i obydwoje naraz przytuliła. Po kilku sekundach Gwiezdna opanowała się, Amor też i oddali uścisk. Święta Trójca z The MoStar rozumiała się przecież bez słów. Czasami zdarzały się jedynie wyjątki.
        – To co, musimy to uczcić, nie? – Pierre zatarł ręce z podekscytowania. Już czuł, że zapowiada się kolejny melanż roku.
        – Przyjacielu, czytasz mi w myślach, – Qupido pokazał na ciemnowłosego barmana wyprostowanym palcem. Uwieszając się na nim ramieniem, i śmiejąc jak to faceci, zniknęli wewnątrz klubu. Sam i Mo zostały same, patrzyły na drzwi, w których przed kilkoma sekundami znikli ich przyjaciele. W pewnym momencie Sam złapała Manen za rękę. Blondynka spojrzała na przyjaciółkę nadal roziskrzonymi oczami. Nie minęła minuta, a te ponownie wpadły sobie w ramiona, tuląc się z całych sił.
       – Oby wam się udało. Życzę ci tego z całego serca. Żebyś już zawsze tak się uśmiechała. Amor jest dla ciebie wybawieniem, to widać na pierwszy rzut oka. Tak się cieszę, że nareszcie to zrobiliście. Zobaczysz, teraz będzie ci o wiele łatwiej. – Sam niemal mówiła przez łzy. Była szczęśliwa. Kochała Mo niczym siostrę, chciała dla niej jak najlepiej. Jako jej przyjaciółka zawsze wiedziała nieco więcej od pozostałych, i tak jak Amor była dla Mo podporą. Manen mocniej ścisnęła w swoich ramionach brunetkę. Jej słowa znaczyły bardzo wiele.
        – Dziękuję. Nawet nie wiesz ile znaczą dla mnie twoje słowa. Ja też życzę ci szczęścia, abyś przez resztę wieczności pozostała właśnie taka, bo jesteś wspaniała. – Po kilku minutach przytulanek, odkleiły się wreszcie od siebie. Miały łzy w oczach. Od teraz ich wspólna relacja również stała się o wiele mocniejsza. – No dobra, koniec tych sentymentów. Pora wziąć się za robotę. – Gwiezdna ruszyła ku wejściu do dyskoteki, a za nią podążyła Sam.
        – Tak, masz rację. Sylwester za pasem, a my nie jesteśmy gotowi – rzekła i razem udały się do reszty ekipy, gdzie Pierre i Amor już rozkręcili niezłą imprezę.

        Jak tylko drzwi zamknęły się za Patronką Lata, powoli tajemniczy obserwator, który widział całe zdarzenie, także pocałunek Mo i Amora, wyszedł z cienia. Udało mu się pozostać niezauważonym, a doskonale zdawał sobie sprawę z tego, ile ryzykował, podchodząc tak blisko gwiezdnej strażniczki. Z drugiej jednak strony musiał wypełnić rozkazy. Przecież nie mógł powiedzieć swoim władczyniom, iż nie podołał zadaniu. Miał pilnować strażnika miłości, nie spuszczać z niego oka i czekać, aż nadejdzie rozkaz pojmania go. Chłopak nie wydawał mu się zbyt wielkim zagrożeniem, również jedna z córek Matki Natury nie sprawiała wrażenia silnej. Nie mógł pozwolić sobie na tak niedorzeczny błąd, jakim jest niedocenienie przeciwnika. Poza tym kręciła się tu ta Gwiezdna, a z nią wolał nie stawać do walki. Zdawał sobie sprawę, że w starciu z nią nie ma najmniejszych szans, dlatego chował się wśród cieni, wyciszając swoją aurę najmocniej, jak tylko się dało. Gwiezdna stanowi ogromny problem. Jak miał dostać się do Amora, skoro ta blondi była praktycznie non stop przy nim? Domyślał się, iż powierzone mu zadanie nie będzie łatwe, zaś najmniejszy jego błąd będzie surowo ukarany. On nie chciał tego pod żadnym pozorem. Nie chciał znowu zostać zamknięty w ciemnym podziemiu. Więzieniu, gdzie nie dochodzi światło dnia. Nie. Nie zawiodę. Pomyślał z determinacją. Znajdę sposób, by wypełnić moją misję. Sprawię, że one będą ze mnie dumne... Z takim przekonaniem uśmiechnął się wrednie pod nosem, rozpływając się w cieniu.

        Wracając od Jammiego, Jack postanowił udać się do Toothiany. Obiecał, iż zajrzy do niej niebawem, a że nie miał nic ciekawego do roboty, przywołał do siebie wiatr i nakazał mu zanieść się do Zębowego Pałacu. Leciał sobie już dobrą chwilę, wywijając po drodze fikołki lub formując nowe chmury śniegowe. Nie chciał zaniedbać swoich obowiązków. Zima trwała w najlepsze, a Jack Frost musiał dbać o swą dobrą renomę ducha zimy.
        Chłopak o białych włosach tak zatracił się w zabawie, że niechcący na kogoś wpadł, i tym kimś a raczej czymś był Koszmar. Koń, choć zdawać się mogło to niemożliwe, wyglądał jeszcze bardziej odrażająco i tak jakoś mizernie. Jakby był poważnie chory. Jack pozbierał się do kupy po kilkunastu minutach szoku i pierwsze, co chciał zrobić, to zaatakować senną marę, lecz ta, widząc poczynania strażnika zlękła się i skuliła. Wystraszyła się chyba jeszcze bardziej niż sam Frost. Zachowanie piaskowego stwora zdziwiło Jacka jeszcze bardziej. Koszmar wyglądał jakby skomlał ze strachu. Strażnik zabawy opuścił nieco swój kij w dół, cały czas miał się na baczności. Przecież miał przed sobą jednego ze sługusów swojego największego wroga. Koszmar spojrzał nieśmiało na Jacka, a gdy zobaczył, że ten nie celuje w niego swoją bronią, wyprostował się nieco.
        – Eee... cześć? – Jack pomachał nieśmiało stworowi, na co ten prychnął w odpowiedzi. Jack wziął to za odpowiedź. – No... – Białowłosy potarł z zakłopotaniem kark – Mrok cię wysłał na szpiegowanie? – Koń pomachał głową na nie. – To może wygnał? – Znowu odpowiedź przecząca. – To, no nie wiem... sam uciekłeś? – Jack poczochrał się po swojej białej głowie, strzelając nieprzemyślane pytanie, które okazało się trafne. Koszmar przytaknął ochoczo, siadając w powietrzu.         – Serio, zwiałeś?! Dlaczego? – Jack założył swoją laskę za głowę i oparł na niej obie ręce. Z zainteresowaniem obserwował, jak Koszmar próbuje mu przekazać swoje rewelacje, ale jak na złość, chłopak nic nie zrozumiał. Już z Piaskiem szłoby się szybciej dogadać. Koń zaczął prychać i kręcić łbem, jednakże jego starania szły na marne. Jack nie skumał ani jednego słowa.
        – Dobra, daj sobie spokój i tak nie zrozumiem ni słowa. Jakbyś umiał to pokazać, tak jak Piasek, to byłoby jakieś ułatwienie... – Jack opuścił ręce ze zrezygnowaniem i już chciał dać sobie spokój z tą konwersacją, ale Koszmar powstał nagle na równe nogi i zaczął prychać. Jack przestraszył się nieco. Nie ufał temu potworowi, ponownie przybrał pozę do ataku. Koszmar opamiętał się, cofnął kilka kroków chcąc dać Frostowi do zrozumienia, że nie ma złych intencji. Następnie wydał z siebie jakby końskie westchnienie, i zaczął się rozpływać. Dosłownie! Z czarnego piasku zaczęły formować się niezidentyfikowane kształty, co w pierwszej chwili totalnie zszokowało Jacka. To Koszmary tak w ogóle potrafią?! Kilka sekund później z piasku zaczęły wyłaniać się jakieś kształty; klatki, niezliczone kręte schody.
        – To kryjówka Mroka. – Najwidoczniej zgadł, ponieważ kształty rozmazały się i zaczęły formować w coś innego. Tym razem czarny piach zaczął przybierać postać Mroka leżącego na łóżku. Wyglądało to trochę zabawnie. Jack zacząłby się nawet śmiać, gdyby nie kolejna postać. Ktoś wyłonił się z cienia, tak po prostu, i coś zrobił Pitchowi. – Ktoś go odwiedził? – Jack chyba nie do końca trafił, bo obraz się nie zmienił. – Zaatakował? – Tym razem udzielił dobrej odpowiedzi. Piasek przybrał teraz postać Mroka, który mdleje po wstaniu z łóżka, a otaczające go Koszmary padają razem z nim. Książę Koszmarów próbował walczyć, przywołał więcej swoich sennych sług, lecz tajemniczy cień z łatwością się ich pozbył i poważnie ranił Pitcha jakimś mieczem. Na koniec cały piasek uformował się w krótkie zdanie: Z pozdrowieniami od Sióstr Ciemności. Przed Jackiem ponownie pojawił się senny koń, który patrzył smutno na białowłosego.
        – Siostry zaatakowały Mroka? I ktoś im w dodatku pomaga?! Trzeba o tym powiedzieć reszcie i Zołzie! Ej, jeśli zabiorę cię na biegun, pokażesz innym to samo co mnie? – Jack dopadł do Koszmaru, a ten pokiwał na tak. – Dobra, to chodź. Nie mamy czasu do stracenia!

        Nie minęło dziesięć minut, a Jack z nowym towarzyszem przekroczyli bramę bazy. Koszmar rozglądał się z zafascynowaniem nowemu budynkowi, co nie uszło uwadze Frosta. Chłopak uśmiechnął się pod nosem. Ten Koszmar nie wydawał mu się taki zły, szło się do niego przyzwyczaić. Razem ze sennym stworzeniem przekroczyli próg bazy, ale udało im się zrobić jedynie jeden krok, gdyż znikąd pojawiły się yeti z broniami we włochatych łapach z Northem, po zęby uzbrojonym, na czele.
        – Co to ma znaczyć, Jack?! Co to coś tutaj robi?! – North wymierzył swoimi ostrymi jak brzytwa mieczami w przestraszonego Koszmara, który schował się szybko za plecami ducha zimy.
        – Spokojnie, jest ze mną. Przyprowadziłem go, bo... – Jack uniósł ręce w geście obronnym. Chciał wszystko wytłumaczyć jak się należy, ale Mikołaj nie słuchał jego wyjaśnień.
        – Że co?! Jak to sam go tutaj przyprowadziłeś? Czyś ty kompletnie ogłupiał?!
        – North, posłuchaj mnie przez chwilę! – Jack zrobił krok w stronę strażnika zachwytu, a Koszmar za nim zrobił to samo. – Sam na początku zareagowałem tak jak ty, ale jest coś, o czym musisz się dowiedzieć i reszta tak samo. Wezwij pozostałych, wtedy przekonasz się, dlaczego przyprowadziłem go ze sobą.
        – Jack, ja nie mam teraz czasu na takie pierdoły... – North chciał zbyć chłopaka, lecz ten nie pozwolił mu na to. Za pomocą swojej mocy, użył silnego podmuchu wiatru, który omal nie ściął brodatego z nóg. – Czy ciebie do reszty pogięło?!
        – Nie zostawiłeś mi wyboru, a teraz patrz i zamknij z łaski swojej jadaczkę. Koszmarku, do dzieła. – Jack ostatnie słowa skierował do kulącego się za nim stwora, który niechętnie postąpił kilka niepewnym kroków na środek korytarza. Northowi ukazała się ta sama historia, co wcześniej Jackowi, jednak tym razem chłopak dopowiadał potrzebne komentarze. Kiedy seans dobiegł końca, North wyprostował się powoli. Nie odrywał wzroku od sługusa Pitcha, patrzył na niego, jakby Gwiazda miała zostać odwołana.
        – Ożesz ty...
        – Mówiłem. – Jack stał z rękoma skrzyżowanymi na piersi.
        – Trzeba natychmiast wezwać tu Manen i resztę. Jeśli to prawda, a Pitch tam umiera, to mamy poważny problem. Jack, zajmij się tym! – North obrócił się na pięcie, po czym otrzepał się z kurzu, którego na sobie nie miał, i ruszył ku nowemu warsztatowi. Jego ostatnie słowa sprawiły, że Jack stracił na chwilę równowagę, niemal padając na marmurową posadzkę.
        – Co? A dlaczego akurat ja? – spytał chłopak patrząc na Mikołaja, jakby ten zabrał mu jego kij. North westchnął jedynie zrezygnowany. Czasami roztrzepanie tego chłopaka nawet jego osłabiało.
        – Bo ja jestem dzisiaj zajęty, Jack. Jaki dziś mamy dzień? – Strażnik zachwytu miał nadzieję, że tym pytaniem jakoś naprowadzi młodzieńca na właściwą odpowiedź.
        – Eee... wtorek? – Jego odpowiedź sprawiła, że North uderzył się otwartą dłonią w czoło, a obserwujące ich yeti pokręciły głową z dezaprobatą.
        – Wigilię. Dzisiaj jest Wigilia! Za chwilę wyruszam, by rozdać prezenty, więc to chyba oczywiste, że nie mogę się tym zająć! – North niemal krzyknął na Jacka, który przewrócił oczami niczym niezadowolone dziecko.
        – Ok ok, już się tak nie unoś, bo ci broda posiwieje... – Frost machnął lekceważąco ręką, minąwszy przyjaciela. Udał się do głównej sali, w celu wezwania pozostałych strażników. Zaś North, w swoim odświętnym stroju podążył do garaży. Tam już czekały na niego wypolerowane na błysk, podrasowane, nowiuteńkie sanie zaprzężone w renifery. Kiedy nadszedł ten wyczekiwany przez okrągły rok moment, North chwycił za lejce, mocno nimi potrząsając, dając tym samym znak rogaczom by ruszyły. Z szerokim uśmiechem na ustach i krzycząc w niebo głosy jak opętany, opuścił bazę, aby dać dzieciakom wspaniałe, pełne zachwytu święta.

        Frost przemierzał właśnie piękny korytarz ustrojony świątecznie w girlandy, jemiołę, lodowe rzeźby i cudowne obrazy na ścianach. Choć wydawać się mogło, że to istny, pełen przepychu pałac, jak się szło jego korytarzami odnosiło się zupełnie odwrotne wrażenie. Z każdego zakamarka biło niewyobrażalne ciepło, a pomieszczenia zachęcały do przekroczenia ich progu niczym w bajce dla dzieci. W końcu dotarł pod podwójne, masywne drzwi prowadzące do przepięknej sali. Serca całej bazy. Jack wkroczył do środka i nagle stanął jak wryty, uświadamiając sobie coś bardzo ważnego. Na środku pomieszczenia, gdzie w starej bazie stała ogromna Sfera Snów z panelem kontrolnym, była jedna wielka pusta! Przecież Zołza nie stworzyła jeszcze nowej Sfery Snów! I co teraz??!!
        – No pięknie. Po prostu pięknie! – Jack krzyknął zdenerwowany w przestrzeń, obrócił się gwałtownie i niemal nie dostał zawału. Za nim stał Koszmar, który nie wiedział co ze sobą zrobić. – Na Księżyc, chcesz żebym po raz drugi wyzionął ducha? – Jack złapał się za serce lewą ręką, uspokajając nierówny oddech. – Wystraszyłeś mnie. – Koszmar zwiesił nieco łeb w geście przeprosin i położył czarne uszy po sobie. – No dobra, trzeba wymyślić inny sposób na poinformowanie pozostałych, ale nie mam pomysłu. – Jack chwycił się za głowę, zmuszając swoje szare komórki do intensywnego myślenia. Czarny koń usiadł na tylnych nogach, gapiąc się na chodzącego w tę i z powrotem chłopaka. Nagle Frost się zatrzymał.
        – Tak, to jest chyba to. Powinno się udać. Słuchaj Koszmarku – zwrócił się nagle do nowego towarzysza, przez co ten nastawił uszu. – Weźmiemy jedną ze śnieżnych kul Northa i przeniesiemy się do Kangura. Stamtąd, jak już go przekonamy, udamy się tunelami do pozostałych. Niezły plan, co? – Jack uniósł wysoko głowę do góry, dumny ze swojej inteligencji. Koń pomachał zamaszyście łbem, przyznając tym samym Mrozowi rację. Jack uśmiechnął się do niego. Chyba zaczął go lubić.
Nie czekając ani chwili dłużej, pognali do gabinetu Northa. Kiedy już tam dotarli wtargnęli do środka jak burza, to znaczy Jack. Koszmar trzymał się cały czas z tyłu, w obawie, iż ktoś go może zaatakować. Przecież ciągle był ich wrogiem. W tym samym czasie Frost dobrał się do biurka świętego i zaczął przetrząsać wszystkie szuflady po kolei. Grzebał w nich, wyrzucał przedmioty nie chowając ich z powrotem, lecz rzucał za siebie jak nic niewarte śmieci. Po minucie gabinet Northa zamienił się w pobojowisko, jednak Jack się tym w ogóle nie przejął. Przecież później posprząta. Została mu ostatnia szuflada, lecz ta była zamknięta na klucz. To zdziwiło nieco strażnika zabawy. Czyżby North miał jakieś tajemnice? Taka myśl przemknęła przez głowę chłopakowi. Nie zastanawiając się długo przyłożył prawą dłoń do zamka wypełniając szczelinę mechanizmu twardym lodem. Kiedy zabrał rękę z dziurki na klucz wyłonił się sopelek, przypominający uchwyt. Z zadowoloną miną przekręcił klucz w zamku. Jego uśmiech powiększył się jeszcze bardziej, kiedy usłyszał kliknięcie. Z bananem idioty na twarzy, otworzył zakazana szufladę i przeżył niemały zawód. W środku, oprócz starej zniszczonej księgi, było kilka śnieżnych kul, których szukał i nic więcej. Frost sięgnął w westchnieniem po jedną kulę. Pakując ją do kieszeni bluzy na brzuchu, postanowił zapakować, tak na wszelki wypadek, jeszcze ze cztery. Już miał zamykać skrytkę, ale jego oczy przykuła owa książka. Dlaczego North ją ukrył? Może jest w niej coś, co chciał ochronić? Nie myślą już za wiele, zabrał i książkę, zamknął szczelnie szufladę i wybył z gabinetu, zostawiając bałagan. Zmierzając do swojego pokoju, chłopak zaczął dokładniej przyglądać się zagadkowemu woluminowi. Zaciskając mocniej usta próbował przeczytać tytuł, ale nie dał rady. Był napisany w jakimś obcym mu, dziwacznym języku. Postanowił zajrzeć do niej, więc otworzył ją na pierwszej stronie. Tam widniał przepiękny rysunek słońca, księżyca i gwiazdy złączonych w jednym magicznym okręgu. Przechodząc przez próg pokoju przepuścił jeszcze tylko Koszmara, po czym zamknął drzwi. Nie odrywając wzroku od książki usiadł po turecku na swoim łóżku, położywszy kij obok siebie. Koszmar zajął miejsce obok posłania Frosta, czekając z niecierpliwieniem na to, co chciał zrobić białowłosy. Jack, cały czas trzymając książkę jedną dłonią, lewą dotknął ręcznie zapisanej stronicy. Delikatnie przejechał palcami po słońcu, kiedy stało się coś niespodziewanego. Rysunek rozbłysł jaskrawym złocistym światłem, przez co Jack wyrzucił książkę z rąk. Tom upadł na pościel grzbietem do góry, otwierając się na jakiś przypadkowych stronach. Frost wraz z Koszmarem oddalili się jak oparzeni od tego czegoś jak najdalej, czyli pod samą ścianę. Jack wystraszył się nie na żarty, czego dowodem były ściągnięte brwi i przyspieszony oddech. Książka nie przestawała lśnić, ale poza tym nic więcej się nie działo, więc chłopak, po kilku minutach rozważań, wziął ostrożnie błyszczący przedmiot ostrożnie i zaczął się przyglądać zapisanej odręcznym, nienagannym pismem stronicy. O dziwo, Jack mógł bez problemów odczytać treść. Wtedy zaczęło się dziać coś jeszcze bardziej zaskakującego. Frost zaczął czuć lekki ból głowy, a zaraz później obraz mu się rozmazał. Spanikowany nie wiedział co zrobić, chciał jakoś odepchnąć to wszystko od siebie, walczyć, jednakże nic mu to nie dawało. Kiedy ponownie otworzył oczy, przeżył szok. Ogromny szok. Nie wiedzieć jakim sposobem znajdował się w przestrzeni kosmicznej! Szybował wśród meteorytów, gwiazd, szczątków innych kosmicznych skał, i nie wiedzieć skąd, ale odczuwał radość. Całym sobą, jakby robił to po raz pierwszy. Wtedy mimo woli odwrócił głowę w prawą stronę. Obok niego, na równi z nim mknęła jakaś blondwłosa dziewczynka ubrana na biało. Śmiała się głośno, a jej śmiech był przepełniony szczęściem. Mimo własnej woli, on zawtórował jej, przez co blondynka obróciła się w jego stronę. Kiedy ujrzał rozświetloną twarzyczkę dziewczynki, która na oko mogła mieć z jakieś osiem, dziewięć lat, coś w nim drgnęło. Ależ ona jest podobna do Zołzy! Niemal jak dwie krople wody! Będąc pod wielkim zaskoczeniem, z jego własnych ust zaczęły wychodzić słowa o innej barwie i w niższym tonie głosu.
        – I co powie moja mała księżniczka, co? – Mała blondynka posłała zdegustowane spojrzenie w jego stronę i zatrzymała się gwałtownie w miejscu, unosząc się w przestrzeni kosmicznej. Jej do ramion włosy zafalowały, a odbijająca się od nich magiczna łuna zatańczyła wokół głowy małej.
        – Nie jestem już mała! – krzyknęła rozeźlona, splatając z obrażoną miną swoje drobne ramiona na piersi. Jack zbliżył się do niej, ukucnął, by jego głowa była na wysokości jej i obdarował zagniewaną istotkę uśmiechem.
        – Dla mnie zawsze będziesz moją małą księżniczką, wiesz? Nawet jak skończyć sto, pięćset czy tysiąc lat, na zawsze nią pozostaniesz. – Pogładził jej zaczerwieniony ze złości policzek, dzięki czemu dziewczynka na niego spojrzała. Nie minęła minuta, a mała również się uśmiechnęła. – No, taki uśmiech chcę widzieć u ciebie zawsze, zrozumiano? – rzekł do niej, udając ton dowódcy wydający rozkaz swoim podwładnym.
        – Tak jest bracie! – Blondynka zasalutowała, po czym rzuciła się ze śmiechem na niego. Po tym zdarzeniu, Jack ponownie poczuł nieprzyjemny ucisk w głowie, i nim zdążył zorientować się co się dzieje, na powrót był w swoim pokoju na biegunie, z tą cudaczną książką w ręku i z Koszmarem po swojej prawej stronie. Koś prychnął, jakby wyczuł skołowanie Frosta, ale ten zignorował je. Jack przewertował kilka stron dalej, wczytał się w tekst, tym razem przygotowany na ujrzenie kolejnej wizji. Nie pomylił się. Świat przed nim znów zawirował, a jak wrócił do normy, ponownie znalazł się w kosmosie. Zdążył się zorientować, że musi znajdować się w obcym ciele, i że to są czyjeś wspomnienia. Musiał się dowiedzieć czyje. Tym razem przechadzał się po jakimś pustkowiu, gdzie było pełno szarych skał i pyłu w tym samym kolorze. Kłębiło się w nim wyczekiwanie, jakby czekał na coś bardzo ważnego. Przechadzał się w tę i wewte z rękoma złączonymi za plecami.
        – Musisz się lepiej skoncentrować. Potrafisz to. Tylko się skup. – Takie słowa wypłynęły z jego ust.
        – Przecież robię to tak, jak mnie uczułeś! – Usłyszał głos tamtej dziewczynki z poprzedniej wizji, lecz ten był nieco dojrzalszy. Ciało w jakim się znajdował obróciło się w lewo i Jack ujrzał znajomą blondynkę wyglądającą na nieco starszą. Przypominała mu teraz bardziej dwunastolatkę. Stała z rękami wyciągniętymi przed siebie. Miała mocno ściągnięte brwi i usta zaciśnięte w cienką linię. Nagle wypuściła z siebie powietrze, padając na srebrzystą glebę tyłkiem, wzbijając małe tumany kurzu. – Nie wychodzi mi to. Jestem do niczego, Mim. – Zrezygnowana dziewczyna ukryła twarz w dłoniach. Ciało, w którym przebywał obecnie Frost ruszyło ku niej. Usiadło obok i objęło ją opiekuńczo ramieniem.
        – Nie pozwalam ci tak mówić, siostro. W przyszłości będziesz potężną i wspaniałą Gwiezdną, zobaczysz.
        – Jak mam nią być, skoro nie potrafię wytworzyć głupiego światła? – Blondwłosa spojrzała na niego, a w jej oczach czaiła się irytacja. Jej oczy były identyczne z oczami Manen, ta barwa źrenic, sposób w jaki patrzyły... Ale jednocześnie były inne. Oczy Mo były smutne, iskierki w nich ledwo się tliły, a te należące do tej dziewczynki buchały świetlanym ogniem nie do poskromienia.
        – Ja w twoim wieku też miałem z tym problem, a przecież mam tylko jedną domenę. Ty masz aż dwie, dlatego tobie jest jeszcze ciężej się tego nauczyć, ale ja w ciebie wierzę, Mo. Zobaczysz, będziesz silniejsza ode mnie...
        Mo...
        – Mim, dziękuję. Jesteś najlepszym bratem, jakiego można sobie zażyczyć. – Młodsza wersja Mo wtuliła się w Mima-Jacka, a ten objął ją czule ramionami.
        – Pamiętaj, że jestem twoim jedynym bratem, księżniczko. – W odpowiedzi zaśmiał się głośno i przewrócił siebie i Manen na plecy. Blondynka pisnęła zaskoczona, ale zaraz i ona wybuchła gromkim śmiechem. – Ty i ja jesteśmy na siebie skazani, więc nie masz innego wyboru. Musisz mnie uwielbiać.
        – Oo, patrzcie patrzcie. Narcyz się odezwał!
        – Coś ty do mnie powiedziała, ty mała smarkulo? – Ciało, w którym przebywał Jack zawisło nad śmiejącą się Mo. Jej śmiech był tak szczery, dźwięczny, aż niemożliwy. – Mylisz się, najdroższa siostro. Ja jestem twoim idealnym starszym bratem i drugą połową ciebie. Więc, skoro ja jestem narcyzem, co absolutnie – niemal wykrzyczał – nie jest prawdą, to ty też nim jesteś. Jesteśmy duetem. – Na koniec wyszczerzył się jak głupi do sera. Mo po nim przewróciła jedynie oczami.
        – Jedno wiem na pewno. Jesteś... niemożliwy. – Westchnęła blondynka i oboje zaczęli się śmiać.
        Mo... więc... Więc to jest Mo?! To naprawdę ona??!! Taka młoda... O, na Księżyc, czyżby to były wspomnienia... jej brata?! Jack nie mógł wierzyć w to, co widzi. Odebrało mu mowę. Kiedy wrócił do rzeczywistości, siedział jak sparaliżowany na wygodnym materacu, nie mogąc wydusić z siebie choćby jednego słowa. Koń podszedł do niego. Szturchnął go lekko w ramię, lecz Jack nie zareagował. Popatrzył za to na trzymaną przez siebie książkę, zamknął ją powoli i odłożył na pościel. W głowie strażnika zabawy zrodziły się kolejne pytania, na które musiał znaleźć odpowiedź, jakby od tego zależało jego dalsze życie. To chyba jest dziennik brata Zołzy, ale skąd on u licha wziął się u Northa w biurku?! Może Mo sama mu go oddała na przechowanie... nie. Nie zrobiłaby tego. A co, jeśli ona nie wie, że North go ma, co jeśli ona w ogóle nie wie o jego istnieniu? Nie patrząc na to, iż prawie stratował sennego konia, ruszył na środek pokoju, wyciągnął jedną śnieżną kulę z kieszeni, po czym rzucając nią o podłogę otworzył portal do Nory Zająca Wielkanocnego. Zanim do niego wskoczył, złapał za ogon Koszmara i zniknął w kolorowym świetle, zostawiając dziennik Mima na swoim łóżku.


        Jack nie podejrzewał, że właśnie wszedł w posiadanie czegoś, co może zmienić los nie tylko galaktyki, ale również samej Manen, bowiem ta niepozornie wyglądająca książeczka, zawiera tajemnice o jakich sam strażnik czasu nie ma pojęcia. Prawdę o losach Gwiezdnych, wskazówki, jak w pełni opanować gwiezdną moc, oraz jak przywrócić do życia Upadłego...  


______________________________________________________


        
        Witajcie Kochani! Przybywam z nowym rozdziałem, w sumie to spóźniona. Dlaczego? Ponieważ on w ogóle nie powinien się dzisiaj ukazać! Dopiero, co skończyłam go pisać. Jest niesprawdzony, z błędami i w ogóle do niczego. Jednym słowem: jest ZŁY. Przyznaję, ze mogłam się lepiej postarać, ale uwierzcie mi, nie mogłam. Nie potrafiłam... Dopadł mnie smutek i tak nie zdołował, że straciłam wenę niemal na cały tydzień. Totalna porażka.
        Rozdział zbetowała, jak zwykle Sovbedlly :D. Chciałam jeszcze tylko powiedzieć (napisać), iż ostatnio jakoś mniej się Was zrobiło. Odnotowałam mniejszą ilość wejść na bloga, co trochę mnie zasmuciło. Nie wiem, czym może to byś spowodowane. Jeśli coś jest nie tak, nie podoba się Wam, to piszcie mi. Postaram się jakoś temu zaradzić :)
        No dobrze, na tym zakończę swoje biadolenie. Mam nadzieję, że nie rozczarowałam Was tym rozdziałem, inaczej moje serduszko rozleci się na miliardy kawałeczków... ;( Do usłyszenia niebawem, gwiazdeczki moje,
        wasza Moonlight. 

3/14/2017

Rozdział 13 - Tylko razem



        Strata.
        Samotność.
        Tęsknota.
        Każde z nich boli na swój sposób. Zadają takie cierpienie, że wolimy poddać się nawet śmierci, by się od nich uwolnić. Najdziwniejsze jest jednak to, że ta jedna jedyna, najważniejsza spośród cnót, może do nich doprowadzić, a przecież powinna dawać szczęście. Tak nam się wydaje. Tego właśnie od niej oczekujemy.
        Miłość.
        Jedno słowo, a tak wiele znaczy. Nie trzeba powiedzieć kocham, by to okazać. Tak samo nie trzeba powiedzieć nienawidzę, by nienawidzić. Wystarczą czyny. Od nienawiści do miłości jest jeden krok – jakże trafne stwierdzenie. Miłość i nienawiść, odwieczni kochankowie, którzy nie mogą być razem. Rozdarci między sobą, sprawiający sobie nawzajem największy ból. Kaci dla samych siebie.
         Człowiek jest zdolny kochać tak samo, jak nienawidzić. Zazwyczaj bywa tak, że jedno miesza mu się z drugim, zaś najczęściej dochodzi do tego, że zdaje sobie z tego sprawę, kiedy jest już za późno. Traci swoją miłość, a wtedy pojawia się uczucie straty. Bywa ono silne, nie sposób go pokonać. Popada w wielką rozpacz. Pragnie uczynić wszystko, by móc przestać ją odczuwać, lecz to dopiero początek. Samotność zaczyna rozbijać go od środka. Popada w obłęd. Doprowadza do jeszcze większego bólu. Na koniec przychodzi tęsknota. Świadomość tego, że to lub kogo kochał całym sercem i duszą, już nigdy do niego nie wróci. Utraceni z serca. Z miejsca, z którego mogło by się wydawać, że nic ich stamtąd nie wyciągnie. A jednak. Kochamy, choć jeszcze o tym nie wiemy. Cierpimy, bo za późno to do nas dociera.
         
        Amor siedział zgarbiony, trzymając oburącz kubek z zimną już czekoladą na kuchennym stole. Tępym wzrokiem patrzył na ciecz w naczyniu, jakby była jedyną istniejącą rzeczą na całym bożym świecie. Od ponad kilku godzin nie wydobył z siebie ani jednego słowa. Nie był w stanie, czuł jakby jego struny głosowe zostały zespawane ze sobą. Mało tego. To uczucie nie chciało go opuścić. Atakowało go z każdej możliwej strony. Sprawiało, że topił się od środka. Paraliżowało go. Próbował z tym walczyć, jakoś zdusić, odepchnąć od siebie, nie potrafił. Po raz pierwszy w swoim życiu czuł aż tak wielką nienawiść. Z opóźnieniem jego ciało zarejestrowało, że ktoś objął jego dłonie swoimi. Po kilku sekundach rozpoznał tą charakterystyczną delikatność dotyku, która mogła należeć tylko do jednej osoby. Uniósł nieznacznie głowę. Czarne kosmyki, jak dotąd przysłaniające prawie całą pobladłą twarz, odsłoniły jego oczy. Dwa szmaragdy z domieszką złota, niemal całkowicie straciły swą hipnotyzującą moc. Teraz wyrażały jedynie cierpienie. Patrzył bez wyrazu w zielononiebieskie oczy Manen, która obserwowała go, ani na moment nie spuszczając z niego oka. Choć może nie wyglądała tak tragicznie jak on, też było po niej widać, że nie czuje się najlepiej. Jej twarz, zazwyczaj lekko rumiana, teraz była biała jak papier, a zimne dłonie, którymi chwyciła jego, drżały nieprzerwanie. Niespodziewanie dziewczyna uśmiechnęła się delikatnie, posyłając mu spojrzenie pełne ciepła i troski, a także pewności.
        – Jestem przy tobie. Razem damy sobie z tym radę – wyszeptała, nie przestając się uśmiechać. Kciukami potarła jego skórę, chcąc mu dodać otuchy. I udało jej się. Amor odwzajemnił uśmiech, przez co w jego zielonych oczach zatańczyła malutka iskierka. Mo przyjęła to za dobry znak.
        – No dobra... – Do kuchni przy warsztacie wszedł Zając, a zaraz za nim North, który poprawiał swój czerwony płaszcz. – Czy ktoś łaskawie zechce wyjaśnić, o co się znowu rozchodzi? – Podszedł do Mo i oparł się bokiem o stół, wlepiając świdrujące spojrzenie w strażnika czasu, stojącego w koncie wręcz z grobową miną.
        – Czy to Czarny Pan? Znowu chce zagrozić dzieciom? – Do dyskusji włączyła się przejęta sytuacją Zębuszka, która fruwała od jednego strażnika do drugiego, nie mogąc sobie znaleźć miejsca.
        – No mówże, ty stary pierniku! – Ojczulka ponagliła Matka Natura. Ona również przeczuwała najgorsze, ale nie chciała nawet o tym myśleć. Wracały nieprzyjemne wspomnienia sprzed tysięcy lat.
        – To nie Mrok. – Niespodziewanie odezwał się Amor. Wszystkie spojrzenia skupiły się na nim, lecz ten pozostał niewzruszony. Powrócił do przyglądania się, jakże niezwykle interesującej płynnej czekoladzie w kubku. – To nie należy do niego.
        – To.. to znaczy co? – Zając wlepił poddenerwowane spojrzenie w czarnowłosego chłopaka, oczekując odpowiedzi. Amor nie powiedział już nic więcej. Jedynie wyrwał dłonie z uścisku Gwiezdnej, i chwycił się za włosy, jakby chciał je sobie powyrywać.
        – Nienawiść... Amor jest zdolny wyczuć czyjeś emocje nawet z drugiego końca globu. Wyczuwać, wpływać na nie i kontrolować je. – Mo wstała ze swojego miejsca i obdarzyła Astera zmęczonym spojrzeniem.
        – Myślałam, że Amor sprawia jedynie, by ludzie się w sobie zakochiwali. – Ząbek skierowała swoje zatroskane spojrzenie na Qupido.
        – Ja też tak myślałem. – North miał minę, jakby dostał nagłego olśnienia.
        – Amor odpowiada nie tylko za rozpowszechnianie miłości. Ma we władzy absolutnie wszystkie emocje każdego człowieka na tej planecie. Te pozytywne jak i negatywne. To dzięki niemu świat nie pogrąża się we wojnach. Gdyby nie on, ludzie by nie kochali, nie ufali, nie pomagali sobie nawzajem, ale... – Czas urwał na moment, by przyjrzeć się każdemu z osobna – gdyby tylko chciał, mógłby doprowadzić do końca świata. Jakby nie patrzeć, miłość to najpotężniejsza siła ze wszystkich.
        – No to nieźle. – Jack, siedząc na stole po turecku, obserwował Amora ze zmarszczonymi brwiami. Podpierając się prawą ręką pod brodą, wodził wzrokiem z Mo na Qupido na przemian. – Jednak, cały czas nie wiemy, co się z dzieje.
        – Słuszna uwaga, chłopcze. – Naturia zgodziła się z Frostem, przez co została obdarowana przez niego krótkim spojrzeniem. – Powiedz, że to nie jest to, co myślę, że to nie o nie chodzi...
        – Obawiam się, moja droga, że cię rozczaruję. – Czas splótł ręce za plecami ciężko wzdychając. Reszta strażników, w tym sama Mo, popatrzyła na nich pytająco. Staruszek odwrócił się tyłem do nich, wracając wspomnieniami do wydarzeń sprzed prawie czterech tysięcy lat. – Amor wyczuwa czystą nienawiść, skierowaną głównie na niego. Nie mam żadnych wątpliwości, iż jest to atak bezpośredni w jego osobę.
        – Jak to w jego osobę? – Mo zrobiła krok w stronę Dziadziusia. Słowa jej opiekuna zszokowały ją.
        – To się stało blisko cztery tysiąc lecia temu. Ówczesny strażnik gwiazd, nasz Tsar Lunar, stanął do walki z ciemnością, która nie pochodziła z kosmosu, ale od ludzi, a dokładniej rzecz ujmując, od istot, które odwróciły się od Lunara.
        – To nie może być prawda... Błagam, tylko nie one... – Strażniczka natury oplotła się ramionami. Głęboko schowane wspomnienia i stare rany na nowo dały o sobie znać.
        – Na Księżyc, o kim wy mówicie?! – North spoglądał ze strachem na dwoje najstarszych strażników. Gdzieś, w głębi serca poczuł niepokój, zwiastujący kłopoty. Olbrzymie kłopoty. – Czuję, normalnie całym brzuchem. – Strażnik chwycił się za swoje wałki tłuszczu – Święci się coś niedobrego.
        – Księżyc nie był jedynym Tsarem, przed nim było ich dziesięciu, a ostatnim panującym był Lunar X, ojciec naszego Pana Księżyca. Istniała cała dynastia, gdzie tytuł tsara był dziedziczony w pierwszej linii, przez pierworodne dziecko tsarskiej pary... – Przemowę Czasu przerwała Manen, która wielokrotnie słyszała już tę historię. Historię swojej rodziny.
        – Księżycowa Dynasta była najstarszą i jednocześnie najpotężniejszą z siedmiu wielkich, gwiezdnych rodów. Jako tsarowie, sprawowali rządy w niemal każdym zakątku kosmosu, a głównie w naszej galaktyce. Jednak po jednej w wielu wojen z Cieniem, w której praktycznie wszyscy jej przedstawiciele polegli, jako jedyna ocalała z gwiezdnych rodów dzięki Panu Księżycowi, przejęła obowiązek walki z nim. Tsar Lunar XI, jedyny prawowity dziedzic, i jego towarzysze, stoją na straży pokoju, trzymając Księcia Koszmarów, a także innych wrogów Gwiezdnych, w ryzach. – Mo zakończyła swój wywód, jednak po chwili zadała pytanie: – Jacy inni wrogie? Wiem, że jest ich sporo, ale nigdy nie miałam z nimi do czynienia.
        – Tak. Są inni. – Czas odwrócił się powoli w stronę blondynki. – Mrok to przy nich małe piwo. Na przestrzeni wielu lat Księżycowa Dynasta nabawiła się wielu wrogów. Bardzo wielu. Część z nich, to Upadli. Zdrajcy, którzy odwrócili się od Gwiezdnych. Większość straciła swoje moce, są za słabi, by się podnieść, jednakże... są też tacy, których magia nie osłabła. Zbratali się z ciemnością, mroczniejszą stroną i zyskali tak olbrzymie moce, że musieli zostać uwięzieni głęboko w podziemiach.
        – Cztery tysiące lat temu, jedne z nich się wydostały. Sprowadziły wieczną noc na świat, szerząc nienawiść i cierpienie. Wielu nieśmiertelnych wtedy poległo, tylko dlatego, że byli związani z Księżycem. One nienawidzą Pana Księżyca, otwarcie wypowiedziały mu wtedy wojnę, i prawie wygrały. Wielu z nas wtedy odeszło... – Matka Natura starła pospiesznie spływającą łzę po piegowatym policzku.
        – Lunarowi udało się je pokonać dzięki sile światła i miłości. Zapieczętował je gdzieś w Ameryce Południowej, daleko od cywilizacji. Jednak te poprzysięgły zemstę, na każdym kto jest powiązany z Księżycem, a już w szczególności na Gwiezdnych, członkach rodziny księżycowej. – Czas spojrzał znacząco na Mo, która przełknęła nerwowo ślinę, co nie uszło uwadze Frosta.
        – Siostry Ciemności musiały wyczuć przebudzenie Starlight. Wzięły to za znak. – Naturia usiadła z ciężkim westchnieniem obok Amora. Ze współczuciem położyła mu rękę na ramieniu, lecz ten nawet nie zwrócił na nią uwagi.
        – One nie mogą się wydostać. – Czas oderwał zasmucony wzrok Gwiezdnej i przeniósł go na strażnika miłości. – Amorze, ty jedyny możesz to powstrzymać, póki nie jest jeszcze za późno. Jeśli te wiedźmy wydostaną się ze swojego więzienia, będzie po nas.
        – No toś mu pomógł, no naprawdę... – Manen warknęła na Dziadziusia, czując coraz większy gniew. – Jakbyś nie zauważył, ja też tu jestem, póki co i nie pozwolę mu samemu się z tym mierzyć!
        – A jakbyś ty nie zauważyła, masz swoje obowiązki. Tarcza od dłuższego czasu jest bez ochrony. – Czas nie pozostał dłużny blondynce i spiorunował ją spojrzeniem, jednak, ku zaskoczeniu wszystkich, Mo uśmiechnęła wrednie. W jej oczach zapłonął szatański ogień.
        – Och, dziękuję za przypomnienie, nie omieszkam później ci podziękować, jednakże masz rację. Gwiazdy mnie potrzebują, lecz Amor również. Na Artemisę, mam teraz dylemat... – Niby zmartwiona podparła się pod boki i udając konsternacje, rzekła: – Co powinnam teraz zrobić... ach! – Teatralnie uniosła ręce do góry. – Zabiorę Amora ze sobą na orbitę!
        – Ty chyba rozum postradałaś! – Czas dopadł do dziewczyny, niemal nie przewracając się po drodze.
        – Tak zrobię. Amor idzie ze mną, albo ja zostaję tutaj. Dobrze wiesz, że mogę kontrolować gwiazdy stąd za pomocą gwiezdnej telepatii, a Qupido potrzebuje ochrony. Najlepiej będzie, jeśli strażnik miłości przeniesie się do mnie, lub... – Mo zrobiła dramatyczną pauzę, a wszyscy wręcz wstrzymali oddechy – do Księżycowej Zatoki.
        – Mon cher... – Wszystkie głowy, w tym Dziadziusia i Manen, skierowały się na Amora – bardzo bym chciał iść z tobą, ale ja nie mogę opuścić planety. Ludzie mnie potrzebują, nie mogę ich tak po prostu zostawić, tylko dlatego, że jakimś babsztylom zachciało się mnie załatwić. Nie ucieknę z podkulonym ogonem. – Chłopak spojrzał na Gwiezdną z powagą, która bardzo rzadko u niego gościła.
        – Jesteś pewien? Według mnie, to... – Mo chciała powiedzieć, by nie ryzykował i ukrył się na jakiś czas. Martwiła się o niego, nie chciała, by stała się mu jakaś krzywda, ale Amor przerwał jej w pół zdania.
        – Powiedziałem. – Strażnik miłości wstał powoli ze swojego miejsca, wyprostował się dumnie i zafundował Gwiezdnej swój firmowy uśmiech, który nie do końca odzwierciedlały jego oczy. – Byle jaka czarownica mnie nie pokona. Prędzej sam umrę, niż pozwolę rozprzestrzenić się złu na świecie. Oj, nie na mojej warcie... – dodał, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy. Mo patrzyła na niego, niemal zapominając o otaczającym ją świecie i innych strażnikach. Patrzyła w oczy Amorowi, aż jego upór i pewność siebie w końcu ją przekonały. Gwiezdna podeszła do niego. Kiedy już znalazła się wystarczająco blisko, by go do siebie przytulić, tak też uczyniła. Zatopiła się w jego ramionach na kilka dobrych minut. Po ich upływie, z westchnieniem oderwała się od czarnowłosego, zawieszając na jego umięśnionych ramionach, skórzaną kurtkę.
        – Zgoda, pod jednym warunkiem. Masz na siebie uważać. Nie wybaczę sobie, jeśli coś ci się stanie, rozumiesz? Będę cię codziennie odwiedzać, więc masz być cały czas pod ręką.
        – Tak jest, mon cher!
        – A ty co, jego matka? Weź się opanuj kobieto, bo mi się niedobrze robi. Jest dorosły, poza tym powiedział chyba jasno, że da sobie radę, nie? – Jack zeskoczył z kuchennego blatu i niczym obrażone dziecko wybył z pomieszczenia, sprawiając niechcący, iż temperatura w pomieszczeniu spadła o kilka stopni. Obejrzał się jedynie przez ramię, posyłając Mo spojrzenie pełne zdegustowania i zazdrości.
        – Temu co znowu odbiło? I, na Księżyc, Frost wracaj tutaj i oddawaj nam ciepło! – wrzasnął za nim strażnik nadziei, grożąc chłopakowi uniesioną pięścią. Jack już tego nie widział, zniknął za rogiem. Tak właśnie zakończyła się dyskusja na temat nowego wroga, który pojawił się na horyzoncie. Czas wraz z Naturią porozmawiali jeszcze chwilę z Amorem, zapewniając go o swoim wsparciu, tak samo jak Piasek, który przespał całą wcześniejszą rozmowę, North i oczywiście Zając, po niemiłym kuksańcu w żebra od strażnika zachwytu. Ząbek musiała opuścić już biegun, by dopilnować swoje wróżki. Miała wyrzuty sumienia, gdyż zostawiła cały zębowy bałagan w ich maluteńkich rączkach. Jednak przed wybyciem z bazy chciała jeszcze porozmawiać z Jackiem.

       North, po sprawdzeniu i upewnieniu się, czy wszystkie wyprodukowane zabawki są gotowe, a były, z nietęgą miną udał się do swojego nowego gabinetu. Z ciężkim westchnieniem usiadł za biurkiem i zamyślony zaczął patrzeć przez okno. Za szybą wirowały drobne płatki śniegu, co go ani trochę nie zdziwiło. Przecież są na biegunie! Tu jest od cholery śniegu, lecz domyślał się, że akurat te opady są sprawką ducha zimy. To, jak białowłosy chłopak wyszedł z ich spotkania, mocno go zdziwiło. Kolejne westchnienie wydobyło się z jego ust. Siostry Ciemności, nowy wróg. Silniejsze niż Mrok... mam złe przeczucia, powtórzył w myślach. Jakbyśmy mało mieli problemów z Pitchem, chociaż tyle, że święta odbędą się w spokoju. Strażnik zachwytu oparł się o oparcie. Rozmyślał nad nowo zaistniałą sytuacją. Amor, taki niepozorny, a jednak niezwykle potężny i potrzebny. Choć nie przyznał Gwiezdnej racji podczas jej kłótni z Czasem, to podzielał jej zdanie. Strażnik miłości powinien dostać ochronę i wsparcie od każdego. W końcu, jakby nie patrzeć, siedzą w tym wszyscy razem.

        Jack odnalazł swój pokój dopiero po dwudziestu minutach. Miał niemałe problemy ze zlokalizowaniem go, ponieważ pomylił korytarze i zamiast do części mieszkalnej, trafił do magazynów w warsztacie. Po otworzeniu chyba z szesnastych drzwi z kolei, dostał się do swojej sypialni. Z hukiem zatrzasnął drzwi za sobą, sprawiając, że te niemal wyleciały z zawiasów. Ale zaraz, dlaczego on się tak wściekł? No tak, przez tą głupią Zołzę, oczywiście. Teraz będzie skakać wokół tego palanta Amora, jakby był najważniejszą personą pod słońcem. Z drugiej strony - są przyjaciółmi. To przecież normalne, że Gwiezdna się o niego martwi, więc dlaczego on tak ostro zareagował? W sumie, to sam nie miał pojęcia. Uwalił się na łóżku, kładąc obok siebie swój nieodłączny kij. Założył ręce za głowę, po czym beznamiętnym wzorkiem zaczął gapić się w sufit. Manen. Jej osoba nie wychodziła z jego głowy choćby na minutę. Doskonale widział, jak wymieniła ze strażnikiem czasu porozumiewawcze spojrzenia, gdy ten wspomniał o Księżycowej Dynastii. Miała taką minę, jakby Czas mówił o niej. To dało do myślenia Frostowi. Jego trybiki w mózgu zaczęły pracować na potrojonych obrotach. Czas powiedział, że Dynastia to Gwiezdni, a przecież Mo jest Gwiezdną. To by znaczyło, że należy do Dynastii, a to z kolei oznacza... Frost aż poderwał się do siadu.
        – Że Zołza należy do rodziny Pana Księżyca. A co jeśli... – Chłopak zastanowił się przez chwilę. Wnioski do jakich doszedł, same się nasuwały na język: – jeśli Mo jest spokrewniona z Księżycem? – Nastąpiła chwila ciszy, którą brutalnie przerwał wybuch śmiechu, który zamienił się niemal w płacz. Jak mógł pomyśleć, że ta blond cizia może mieć coś wspólnego z Panem Księżycem? Przecież to niedorzeczne, niby jakim cudem ona i Lunar mogliby być spokrewnieni? Od setek lat jest on zapieczętowany na księżycu, a ona na pewno nie jest aż tak stara, a przynajmniej tak myślał.

        Mo także wróciła do siebie. Miała dość wrażeń jak na jeden dzień, a wszystko wskazywało na to, że czekają ich ciężkie czasy. Najbliższy rok będzie tym decydującym, nie tylko dla niej. Teraz, kiedy zyskała nową siłę, była nieco spokojniejsza. Da radę doprowadzić Gwiezdne Medium do końca. Sprowadzi swojego brata z powrotem.. Tak, to jej główny cel i żadne wiedźmy, cienie, czy ciemność jej w tym nie przeszkodzą. Po moim zimnym trupie. Unosząc się w przestrzeni kosmicznej, ze skrzyżowanymi rękami patrzyła na planetę przed sobą. Na miejsce, gdzie wszystko się zaczęło i będzie mieć swój koniec. Nie miała żadnych wątpliwości, że te całe Siostry uderzą, i to już niebawem. Słyszała o nich. Brat nigdy nie wtajemniczył jej w informacje dotyczące miejsca ich uwięzienia. Zawsze, gdy tematy ich rozmów schodziły na te o ich wrogach z Ziemi, Mim zręcznie odwracał jej uwagę od nich. Uważał, że nie była gotowa, by się z nimi mierzyć. Wtedy miała mu to za złe. Sądziła, że w taki sposób uważał ją za słabą. Teraz, po upływie czasu, rozumiała jego postępowanie. Na jego miejscu postąpiłaby tak samo. Blondynka uniosła przed siebie otwartą dłoń, na której zatańczyły roziskrzone drobiny gwiezdnego pyłu. Po kilku sekundach srebrne drobiny owiały jej ciało i zamiast sukni, w której przebudziła się jako nowy Light, miała na sobie bardziej wygodny strój. Swoją nową fryzurę pozostawiła przy obecnej długości, choć wciąż nie była z niej zadowolona. Długie włosy Mo powiewały lekko, mieniąc się niczym tarcza księżyca w wodzie, dodając jej nie tylko uroku, ale też tajemniczości. Pora wziąć się do pracy. Muszę uszczelnić barierę i wymyślić, jak ochronić Qupido przed niebezpieczeństwem. Ten idiota z pewnością wpakuje się w jakieś kłopoty, to pewniejsze niż to, że jestem Gwiezdną, no i jeszcze Frost. Nie mogę wiecznie go unikać, choć byłoby to zdecydowanie łatwiejsze. Gorączkowo myślała nad rozwiązaniami swoich problemów, jednak jak na złość nie mogła nic wymyślić. Myśli zaprzątały jej minione wydarzenia. Za dużo rewelacji, oj za dużo. Gwiezdna wsłuchała się w tętniącą życiem planetę. Nieświadomi śmiertelnego zagrożenia ludzie żyli swoim życiem, martwiąc się własnymi troskami. Praca, dom, rodzina, pieniądze... Całe ich życie kręciło się wokół przyziemnych spraw. Rzadko zdarzał się ktoś, kto na chwilę zatrzymał się, by spokojnie, bez pośpiechu spojrzeć w górę, na gwiazdy. By pomarzyć o tych najmniej realnych rzeczach. By na chwilę zapomnieć o szarej i monotonnej codzienności. Takich ludzi prawie już nie ma, choć jak od każdej reguły, zdarzały się wyjątki. Tak zwane anomalie. Ludzie, którzy mimo dorastania, dorosłości, nadal mogli beztrosko marzyć niczym niewinne dzieci. Ich wiara była na tyle silna, że wzmacniała innych nieśmiertelnych, bez względu na to, czy ich kiedykolwiek widzieli czy też nie. Tacy ludzie rodzili się raz na kilkanaście tysięcy lat.
        Manen wypuściła głośno powietrze z ust, nie miała czasu roztrząsać się nad takimi sentymentalnymi bzdetami. Odwróciła się tyłem do kuli ziemskiej. Niemal z prędkością światła pognała przed siebie, ku najdalszym zakątkom galaktyki. Po drodze rzuciło jej się w oczy kilka niegroźnych pęknięć w barierze, lecz postanowiła się nimi zająć później. Wyczuła, iż jedna ze szczelin, gdzie przedostawała się czarna energia, znowu się poszerzyła. Musiała to jak najszybciej naprawić. Jeszcze tego by brakowało, by te niewydarzone, siostrzane łajzy się do niej dobrały... Powinna ustawić na nowo gwiezdne konstelacje wokół ujść tak, by były jak najbliżej siebie. Wtedy szansa na poważniejsze uszkodzenia zmaleje o połowę. Zaraz zaraz. Nagle przystanęła. Bliskość, to jest to! Wykrzyczała w myślach. Jestem genialna! Jak to się mówi, najciemniej pod latarnią. Manen obróciła się wokół własnej osi, by wytworzyć ogromne ilości gwiezdnego pyłu. W porę akurat też zdążyła uchylić się przed rozpędzonym meteorytem wielkości jej głowy. Z pyłu zaczęły wyłaniać się nowe gwiazdy, w które po krótkiej chwili Gwiezdna tchnęła swoje potężne światło, dając tysiącom nowo powstałym tworom świetlnym życie. Przestrzeń wokół jasnowłosej zafalowała od nadmiaru mocy oraz światła, drażniąc nieprzyjemnie skórę strażniczki. Ta jednak, zlekceważyła to, rozsyłając dopiero co stworzone gwiazdy po całej galaktyce. Kilka z nich pognało ku Ziemi, a dokładniej do Amora. Zadowolona z siebie, Mo już chciała udać się w stronę Wenus, ale stało się coś nieoczekiwanego. Nagle zaczęło jej się strasznie kręcić w głowie, aż w pewnym momencie straciła koncentrację i zaczęła spadać w dół. Poczuła gwałtowne osłabienie, jakby ktoś wyłączył jej energię za pomocą zwyczajnego guziczka. Jednak to dziwne uczucie wyczerpania zniknęło, jak się pojawiło, więc nie zwróciła już na to większej uwagi.
     
        Po udanym patrolu i po naprawieniu kilku pęknięć w Gwiezdnej Tarczy, udała się na chwilę odpoczynku na ciemniejszą stronę księżyca. Kiedy już się na nim znalazła, jak długa padła na plecy w swoim ulubionym kraterze. Oddychając głęboko, z rozłożonymi szeroko rękami, zamknęła oczy, chcąc choć na chwilę się zdrzemnąć. W końcu znowu była na nogach niewyobrażalnie długo, już nawet nie pamiętała, kiedy kładła się ostatnio spać. Myślami uciekała do Amora, chciała go jak najszybciej odwiedzić. Od powrotu z Ziemi spędziła niecałe dwa dni na orbicie, a przecież obiecała strażnikowi miłości, że codziennie będzie go odwiedzać. Miała zamiar dotrzymać obietnicy, choćby nie wiedzieć co. Myśląc o swoim przyjacielu, oddała się w objęcia błogiego snu.

        Nadszedł dzień wigilii Bożego Narodzenia. Amor nie potrafił już usiedzieć w miejscu, a czuł się źle. Ze wszystkich sił starał się nie dawać po sobie poznać, jak bardzo męczy go to całe czucie. Próbował koncentrować się na tych pozytywnych emocjach, ale im bardzie się starał, tym silniej napierała na niego ta mroczna energia. Jednakże, nadszedł czas, jedyny taki w roku, gdzie każdy jest miły dla każdego. Okazuje sobie serdeczność, nie dąży do kłótni, cieszy się razem z innymi. Tak, nadeszła Gwiazda. Ulubione, zaraz po urodzinach i Wielkanocy, święto dzieci, jak i dorosłych. Magię tego święta szło wyczuć w każdym zakątku kuli ziemskiej, co pocieszyło strażnika miłości.
        Czarnowłosy właśnie miał zamiar wybrać się na małą przechadzkę po Paryżu. Słońce pięknie kryło się za horyzontem, zwiastując nadejście nocy. Dzieciaki w domach pewnie już wyglądały z niecierpliwością pierwszej gwiazdy. Idąc ulicami miasta zakochanych, przez zaspy i nieodśnieżone miejscami chodniki, zanurzał się w płynące w przestrzeni emocje szczęścia, radości, zachwytu czy miłości. Ze zamkniętymi oczami przemierzał kolejne, coraz rzadziej uczęszczane uliczki. Od powrotu z bieguna nie czuł się już tak swobodnie. Pozytywne uczucia zaczęły górować nad tymi negatywnymi, przez co sam Amor poczuł się zdecydowanie lepiej. Na jego przystojnej twarzy zagościł szeroki uśmiech. Starał się jak mógł, by ludzie, zwłaszcza w takie noce jak ta, czuli tą wyjątkową magię w powietrzu.
        Kierował się w doskonale znanym kierunku. Do miejsca, gdzie będzie mógł rozprzestrzenić, a nawet powielić ludzkie uczucia. Owe miejsce było jego drugim domem i jednocześnie azylem. To tam mógł działać na zdecydowanie większą skalę, razem z Mo, która mu w tym pomagała. Nie zapomniał oczywiście o Sam. Razem w trójkę wspomagali wiarę ludzi, chronili ją, a co najważniejsze, wzmacniali. Sprawiali, że przychodzący tam, na nowo odnajdywali sens istnienia. Dawali im to, czego potrzebowali. Chwilę zapomnienia, odrobinę szaleństwa, niezapomnianego szczęścia i przekonanie, że marzenia, bez względu na wiek, zawsze się spełniają, bo muzyka jest w stanie sprawić najprawdziwsze cuda. Jest ucieczką od trosk. Wyzwoleniem od nękających demonów szarej rzeczywistości. Pozwala uwolnić siebie. Otwiera serca na nowe doznania. Po prostu dawali ludziom to, czego nie mogą mieć na co dzień. Magia muzyki łączyła ich co weekend w najpopularniejszym klubie w całym Paryżu, jeśli nie we Francji. Jedyne miejsce, gdzie każdy człowiek, stary czy młody, wierzący czy nie wierzący, może ujrzeć nieśmiertelnego oraz bawić się do białego rana przy najlepszych hitach z pierwszych miejsc muzycznych rankingów.
        Amor minął główne wejście i skierował się na tyły budynku, by wejść od zaplecza. Tam nikt nie odgarniał śniegu, którego w tym roku spadło aż za wiele. Qupido zanotował w pamięci, by podziękować Frostowi za jego zbytnią hojność, jednak nie miał zamiaru nakablować na niego Naturii. Kiedy uporał się z przeprawą przez prawie że metrową zaspę, zaczął przetrząsać kieszenie, aby znaleźć klucze do wejścia. Nie obyło się bez kilku wulgaryzmów wymamrotanych pod nosem. Jak już odnalazł to, co chciał, czyli komplet kluczy, wyłapał ten odpowiedni, włożył w zamek i siłując się z nim przez krótką chwilę, otworzył drzwi. Chciał wejść do środka, kiedy znikąd rozległ się głos. Amor stanął jak wryty, niemal czując na karku czyjś ciepły oddech.
        – A ty co tutaj robisz? – Czarnowłosy odwrócił się powoli, lecz jak tylko ujrzał swoją najlepszą przyjaciółkę, która nie była sama, odetchnął z ulgą.
        – Boże, wystraszyłyście mnie! – Amor złapał się za serce. Uśmiech ani na chwilę nie opuszczał jego warg. – To samo pytanie tyczy się was. Co tu chciałyście?
        – Szukałyśmy cię. – Na pytanie strażnika miłości odpowiedziała Sam, Patronka Lata.
        – Sprawdzamy, czy wszystko w porządku. Wysłałam do ciebie kilka gwiazd chroniących, by w razie potrzeby przybyć najszybciej, jak tylko się da, ale jak widzę, tobie chyba życie niemiłe. – Mo obdarzyła Amora chłodnym spojrzeniem, przez co chłopakowi od razu przeszły ciarki po plecach. – Mówiłam ci, że masz się nigdzie nie ruszać. Teraz to zbyt niebezpieczne.
        – Na Księżyc! Błagam was, jestem dużym chłopcem i świetnie daję sobie radę sam, wiecie?
        – Bycie ostrożnym nie zaszkodzi. – Mo upierała się przy swojej racji. Z naburmuszoną miną skrzyżowała ręce na piersi. – Poza tym pomyślałam, że powinniśmy trzymać się w większych grupach. Co najmniej trzech osobowych, by w razie ataku lepiej się obronić i osłaniać wzajemnie.
        – Zgodzę się z Mo. Matka zdążyła mi nagadać o tych Siostrach... – Szatynka zamyśliła się na chwilę, by móc przypomnieć sobie ich nazwę, jednakże wypadła jej z głowy, więc machnęła jedynie lekceważąco ręką – I zakazała mi chociażby wychylać nosa z naszego Lasu! Serio, jest aż tak źle? – Patrzyła to na Gwiezdną, to na Amora.
        – Na razie jest wszystko po staremu, no prawie wszystko. Ale ok, nie rozmawiajmy tutaj o tym. Wejdźmy do środka. Mamy do zaplanowania imprezę sylwestrową w Rio, a jeszcze nic nie zrobiliśmy. – Ciemnowłosy zaprosił gestem swoje przyjaciółki do środka budynku. Sam ruszyła jako pierwsza. Minęła Amora z lekkim uśmiechem na twarzy, posyłając mu spojrzenie mówiące ''uważaj''. Zaś Manen nadal stała naburmuszona i ani myślała się ruszyć. Patrzyła wszędzie tylko nie na strażnika miłości, bo przecież stojący obok nich stary, śmierdzący kontener na śmieci jest taki interesujący.
        – Hej, czy ty jesteś na mnie zła? – Amor podszedł do Mo, chowając ręce do kieszeni swojej kurtki. Kiedy stanął wystarczająco blisko dziewczyny, by móc ujrzeć jej ledwo widoczne piegi na twarzy, uśmiechnął się niewinnie. Chciał jakoś rozchmurzyć Manen, lecz jego starania przyniosły odwrotny efekt od zamierzonego.
        – Tak! – krzyknęła mocno poddenerwowana. – Wkurwiona wręcz! – Wreszcie uraczyła Qupido swoim spojrzeniem. Chłopak, mimo iż nie dał po sobie poznać, jak bardzo zadrżał ze strachu, nadal się uśmiechał. – Ja tu się o ciebie zamartwiam, staram się ci zapewnić możliwie jak najlepszą ochronę, a ty? Co ty robisz?! – Dźgnęła szatyna palcem w klatkę piersiową. – Łazisz sobie, jak gdyby nigdy nic po mieście, wystawiasz się na niebezpieczeństwo... Martwię się jak jasna cholera, dla ciebie to nic nie znaczy? Nic a nic?! – Niemal wykrzyczała, przybliżając swoją poczerwieniałą ze złości twarz do Amora tak blisko, że stykali się nosami. Doskonale widział, jak w jej oczach gromadzą się łzy, którym uparcie nie pozwalała popłynąć. – Dlaczego ty mi to robisz? – spytała i tym razem łzy pociekły po jej zaczerwienionych policzkach w dół, zostawiając za sobą smutne ślady. Amor ujął jej twarz w dłonie, a kciukami starł słoną ciecz.
        – Oczywiście, że znaczy. Jesteś dla mnie najważniejszą istotą we wszechświecie – wyszeptał, a spojrzenie, jakim obdarował Mo, mogłoby stopić całe Mount Everest. – Powinnaś to wiedzieć.
Między nimi zapadła głęboka cisza przerywana jedynie mijającymi się w oddali samochodami, czy autobusami. Mo zagłębiła się w otchłań zieleni oraz złota, widziała w nich to, czego szukała przez niespełna tysiąc pięćset lat.
        – Jesteś pewien swoich słów? – odezwała się po chwili. Jej wzrok się zmienił. Stał się opanowany, wyczekujący. Strażnik miłości ześlizgnął spojrzeniem z oczu na usta Mo. Na pełne, ciemno-malinowe usta, których nikt jeszcze nie spróbował. – Nie bez powodu Gwiezdni nie łączą się z ziemianami. Jest to zakazane. Ale... – Nagle Manen uśmiechnęła się szeroko. W jej oczach błysnęła iskra, której Amor jeszcze nigdy u niej nie widział. – Co mi tam, i tak złamałam już wszystkie zasady. – Prawie, że wykrzyczała, a później stało się coś, czego Qupido czy ktokolwiek w kosmosie się nie spodziewał...


___________________________________________________________


        
        Witajcie, moi kochani! Jak widzicie, rozdziały pojawiają się mniej więcej co dwa tygodnie. Nie jest źle, powiem Wam :P Rozdział zbetowała, jak zwykle świetna, Sovbedlly. Dziękuję Ci kochana, za to, co robisz dla tego opowiadania. Gdyby nie ty i Twoje wskazówki, co do mojej nieszczęsnej interpunkcji, nadal byłabym niedoedukowanym analfabetą :D .
        Kochani, mam do Was mega ważne pytanie. Oczekuję szczerej odpowiedzi :P Otóż, czy podoba Wam się rozwój akcji? Może jest on za wolny, bądź przeciwnie, za szybki? Czy za dużo bohaterów, czy nadążacie z fabułą? Piszcie w komentarzach, postaram się na wszystkie odpowiedzieć.
        To by było na dzisiaj... Jest koło wpół do dwunastej w nocy, nie ukrywam, że jestem już zmęczona. ( Pisałam to poprzedniego dnia.. :P ) W końcu po dwudziestej drugiej wróciłam z pracy i wszystko, o czym marzę w tej chwili, co cieplutkie łóżko, kubek gorącego kakao i żeby moje zęby wreszcie przestały mnie boleć! Serio, kiedy tylko zmienia się pogoda, moje kły zaczynają swój koncert. Dlaczego akurat moje uzębienie musi być tak wrażliwe..?! Do zobaczenia Gwiazdki z nieba,
        Moonlight.

       
        P.S. Mam nadzieje, że nie zanudziłam Was swoją bezsensowną paplaniną.. :D 

        

3/06/2017

Urodziny



        Kochani!
        Dzisiaj, dokładnie szóstego marca, mija rok od opublikowania pierwszej części opowieści o przygodach strażniczki gwiazd, Jacka oraz reszty wesołej ferajny. Jestem mile zaskoczona, ponieważ w niespełna rok blog został wyświetlony 12 651 razy, a łącznie z Wattpadem 18 100! Jak dla mnie, to wspaniały wynik. Doczekałam się wspólnie 288 komentarzy. Łącznie, ukazało się 18 opublikowanych postów: notka wyjaśniająca, prolog, 12 rozdziałów, 2 nominacje i dwie informacje.
        Nie podziewałam się, że ta opowieść zostanie tak mile przyjęta, i że znajdzie się tyle ludzi chętnych do jej czytania. Jesteście niesamowici i gdyby nie Wy, moi drodzy, ten blog nie rozwijał by się tak prężnie.
        Uznaję to posumowanie za mój mały sukces. Liczę na to, iż ten rok będzie równie owocny co miniony, a nawet bardziej. Jeszcze raz dziękuję, że jesteście ze mną. To wiele dla mnie znany. ( W jego wizerunku pomogła mi Wolfsitra, której pragnę szczególnie podziękować. Kochana, nie zapomniałam o obiecanym, specjalnie dla Ciebie Rozdziale. Mam już na niego pomysł, muszę tylko dopracować szczegóły i wziąć się za pisanie. )
        Tak, to by było na tyle. Uważam te urodziny za udane, jak na pierwsze poszło całkiem nieźle. Rozdział 13 jest już prawie gotowy. Pozostało mi do napisania niecałe dwie strony, z którymi powinnam się uwinąć bardzo szybko. Ok! Żegnam się z Wami, moje kochane Gwiazdy.
        Wasza, jedyna w swoim rodzaju, Moonlight.

Obserwatorzy