6/03/2016

Rozdział 3 - Zebranie Nieśmiertelnych ( wersja poprawiona )


Patrzyli na siebie w milczeniu, które coraz bardziej zaczęło im ciążyć, a mimo to ani on, ani ona nie chcieli jako pierwsze zabrać głosu. Oboje wiedzieli, że sytuacja jest poważna, jeśli nie krytyczna i wymagała natychmiastowych decyzji oraz działań. Strażnik czasu wiedział, że dłużej nie może już zwlekać. Domyślał się, iż wiedziała, co się dzieje. Zresztą… kto, jak nie ona? Najlepszym dowodem na istnienie problemu były jawne ataki Mroka: na Zatokę Księżycową, na ziemskich strażników i w końcu na Gwiezdną Tarczę.
Blondynka splotła ręce na wysokości biustu, patrząc wyzywająco na swojego opiekuna i jednocześnie przyjaciela. Czekała, by przekonać się, co ten ma jej do powiedzenia. Była ogromnie ciekawa tego, co było tak istotne, że Ojciec Czasu osobiście się do niej pofatygował. Jeśli przyszedł, aby ją zbesztać, to nie zamierzała pozwolić sobie w kaszę dmuchać. Nie po tym, co się ostatnio wydarzyło. To był JEGO obowiązek, by zainterweniować. To w JEGO kompetencjach leżało poinformować, w najgorszym razie wspomóc strażników marzeń, a ten nic nie zrobił. Absolutnie nic. Nawet palcem nie kiwnął. Teraz powinien po rękach ją całować za to, że zdążyła na czas i wyciągnęła tamtych z tarapatów i to poważnych.
Ojciec Czas patrzył na blondynkę poważnie, jednocześnie trochę zdziwiony wojowniczą postawą swojej podopiecznej. W końcu westchnął, dając za wygraną. Doskonale wiedział, iż dziewczyna jest uparta jak osioł i równie zacięta, co - nawiasem mówiąc - było ogromnym atutem w walce.
– Wiem, co zrobiłaś – rzekł poważnie. Obserwował dziewczynę, której wyraz twarzy niezmiennie pozostawał zacięty.
– Wooow, w końcu się zainteresowałeś...! – krzyknęła i zaklaskała kilka razy.
– Mo, proszę cię... – Czas uniósł prawą dłoń, posyłając tym samym karcące spojrzenie dziewczynie, które nie zrobiło na strażniczce żadnego wrażenia. – Daj mi skończyć... otóż wiem, co zrobiłaś i nie zamierzam cię za to ganić, wręcz przeciwnie! Należy ci się pochwała – rzekł staruszek z przydługą brodą. Mo zamrugała kilka razy z wrażenia. Chyba się przesłyszałam, powiedziała sama do siebie w myślach, powoli i dogłębnie przyswajając sens wypowiedzianych przez Czas słów.
– Ty mówisz poważnie? Ale tak serio serio? – Zbliżyła się do Dziadziusia, dokładnie mu się przyglądając. Nie wierzyła, że kiedykolwiek usłyszy takie słowa z ust Starego Pryka.
– Jak najbardziej serio, dziecko. Wróćmy do sprawy, sytuacja na Ziemi staje się coraz bardziej poważna. Ziemianie nie są już w stanie sami zająć się Mrokiem. – Staruszek spoważniał na nowo. Mo też otrząsnęła się z lekkiego szoku, jakie wywołały u niej wcześniejsze słowa mentora.
– On wchłonął czarną energię, to dlatego stał się taki silny. Ciekawe tylko, skąd ją wytrzasnął. Co prawda, ostatnio na Ziemię dostały się jej większe ilości, ale obyło się bez zbędnych komplikacji, chyba że... – Mo zastanowiła się przez chwilę.
– ...zdobył klucz – dokończył za nią Ojciec Czas. Mo zbliżyła się do staruszka w błękitnej szacie, zaciskając dłonie na swoich ramionach.
– To niemożliwe. Wyczułabym to. – Dziewczyna zmarszczyła brwi, gorączkowo się zastanawiając nad przyczyną wzrostu siły Czarnego Pana. Jej zaciętość zniknęła, a na jej miejscu pojawił się niepokój. – Jest dokładnie tak, jak wtedy... – powiedziała półszeptem jakby do siebie. Mocniej objęła się ramionami, chcąc dodać sobie choć trochę potrzebnej otuchy. Wspomnienia nawiedziły ją, przypominając o tragedii sprzed stuleci, o których blondynka po dziś dzień nie potrafiła zapomnieć. Ona nigdy tego nie zapomni. Nie może. Po prostu nie może zapomnieć o śmierci własnego brata…
– Mo, nadszedł czas, aby zwołać wszystkich nieśmiertelnych. – Strażnik czasu wyjął jeden ze swoich kieszonkowych zegarków, otworzył szkiełko chroniące wskazówki „kieszonkowca” i zaczął go nastawiać.
– Chcesz zwołać Zebranie? – spytała zaskoczona blondynka. – Ostatnie takie zgromadzenie miało miejsce bodajże ponad osiemset lat temu…
– Sytuacja na Ziemi nie może wymknąć się spod kontroli! Nie możemy dopuścić do tego, aby Mrok szarżował sobie do woli z czarną energią, jak to miało miejsce ostatnim razem. Tym razem wszyscy nieśmiertelni, nie tylko gwiezdni, będą musieli, jeśli zajdzie taka potrzeba, stanąć do walki z Cieniem.
– Uczymy się na błędach, co? – odpowiedziała pytaniem. Ironia w jej głosie była wręcz namacalna. – Kiedy zwołasz Zebranie? – spytała, nie owijając w bawełnę.
– Za miesiąc – odpowiedział jej starzec, który skończył nastawiać zegarek, po czym schował go do rękawa swojej szaty. – Mo, oczekuję, że się na nim zjawisz. Jesteś najwyższa rangą, nie będę mógł cię tym razem zastąpić.
– Tak, tak, wiem doskonale. Zobaczę, czy znajdę czas... – Machnęła na niego ręką. Jej zranione ramię zapiekło, lecz dzielnie nie dała po sobie tego poznać.
  – Bez takich! – podniósł głos Dziadziuś. – Musisz się zjawić. Nie było cię na żadnym od prawie półtora tysiąca lat! To twój obowiązek, jesteś jedynym reprezentantem gwiezdnych strażników i jedynym strażnikiem, który ma tak ogromne doświadczenie w walce z Cieniem. – Dziadziuś pogroził dziewczynie przed nosem swoim patykowatym palcem, zaś Mo oczywiście nic sobie z tego nie zrobiła, a jedynie przewróciła teatralnie oczami. Jednak westchnęła po chwili, dając za wygraną.
– Zgoda, będę. Dobra, czy to wszystko? Chcę w końcu odpocząć, bo padam na twarz. Miałam ciężki i pracowity dzień. – Strażniczka posłała Ojcu minę szczeniaczka, która zawsze działała na strażnika, zmiękczając jego najtwardsze opory.
– No możesz, możesz. Wyjątkowo przyznam ci rację, drogie dziecko, dzisiaj się napracowałaś. Nie tak, jak zwykle, gdy obijasz się i wyczyniasz głupoty z tym, pożal się boże, Amorem Qupidem. No naprawdę, czy ten chłopak nigdy nie ma dosyć? – Czas wzniósł ręce ku górze, wołając o pomstę do samego Księżyca. Mo zaśmiała się, ukazując rząd iskrzących się nieziemskim blaskiem zębów.
– On też będzie na Zebraniu. – Mo właśnie sobie uświadomiła ten jakże istotny fakt i od razu poprawił jej się humor. – Tym bardziej się zjawię. Mam z nim do pogadania za ten ostatni numer, co mi wywinął... – Dziewczyna ostatnie zdanie powiedziała do siebie ściszonym tonem, aby Czas jej nie usłyszał. – To ja lecę. Do zobaczenia... kiedyś tam. – Po raz kolejny machnęła ręką i pognała we wcześniej zamierzonym kierunku, czyli na ciemniejszą stronę Księżyca.
Ojciec Czasu patrzył na Mo, dopóki ta nie zniknęła mu z pola widzenia. Choć jej maniery pozostawiały wiele do życzenia, to nie potrafił się na nią gniewać. Wiedział, że taka już jej natura jako gwiazdy, lecz martwił się o nią. To ciągle nie była TAMTA Mo, ta sprzed śmierci Mima. Kiedyś gwiezdna strażniczka nieustannie się uśmiechała. Jej śmiech niósł się echem wśród gwiazdozbiorów do najdalszych zakątków galaktyki. Blask w jej oczach dorównywał jaśniejącym gwiazdom, a swoją radością i ciepłem zarażały innych. Zaś TA Mo jest gniewna, chłodna, niedostępna. Uśmiech nie sięgał już jej oczu, które od tylu stuleci pozostają zimne, obojętne i niewzruszone. Radość z życia uleciała z niej bezpowrotnie, czego najlepszym dowodem była czerń, jaką przywdziała. Wieczna żałoba po ukochanym bracie sprawiła, że dziewczyna przestała się uśmiechać. Stała się arogancka i wyniosła, a dla wrogów bezlitosna i okrutna. Na pierwszy rzut oka można by rzec, iż Mo wydoroślała, ale to nie było prawdą. Ukryła swoje prawdziwe cierpienie, smutek i samotność pod grubą warstwą arogancji. Wzniosła wokół siebie tak wysoki mur, że chyba już nikt nie będzie w stanie go pokonać, aby uwolnić prawdziwą Mo z jej więzienia bólu i rozpaczy. Pozostaje im jedynie modlić się do Boga, by pomógł Mo odnaleźć spokój i zagubione szczęście.
Ojczulek westchnął smutno, rozejrzał się wokół po przestrzeni kosmicznej, która dziś wyjątkowo była spokojna, jeśli panujący w niej chaos można w ogóle nazwać spokojnym i, nic więcej nie mówiąc, udał się do swojego wymiaru, aby dokończyć porządkowanie pergaminów z czasów starożytnego Egiptu. Nie wiedzieć czemu, ale z nimi zawsze miał najwięcej roboty. Część z nich była tak stara, że rozsypywały się w rękach.

North, pogrążony w żałobie po swoich ukochanych saneczkach, zamknął się w pracowni, aby w spokoju oddać się rzeźbieniu. Zasiadł do masywnego biurka, wziął do ręki miniaturowe dłuto i już miał zamiar wykonać pierwszy ruch malutkim narzędziem, gdy usłyszał pukanie do drzwi. Białobrody przetarł wielką dłonią twarz i odwrócił się przodem do wejścia.
– Kto się dobija? – krzyknął. Do środka wszedł nieśmiało Jack. Jego mina była inna niż zazwyczaj, a wszystko za sprawą ostatnich, dziwnych zdarzeń. Nawet on, wieczny lekkoduch, wyczuwał, że coś wisi w powietrzu i to nie był kolejny napad histerii Mikołaja związany z jego brzuchem.
– Mogę wejść? – zapytał chłopak. Przystanął w połowie drogi, gotowy w każdej chwili na ewakuację z pracowni Northa. Ten jednak zaprosił go gestem ręki do środka i, jak to miał w zwyczaju, podetknął Jackowi pod nos talerz z nadgryzionymi piernikami. Mróz odmówił, zaczął sobie szukać wygodnego miejsca do siedzenia, a kiedy już takie znalazł na pobliskim krześle po drugiej stronie obszernego biurka, rozsiadł się na nim wygodnie. Przez dobre kilka minut przypatrywał się Northowi, jak ten dokładnie i z największą precyzją operuje swoimi małymi dłuteczkami. Nastała dość długa cisza przerywana jedynie cichymi odgłosami uderzeń i pęknięć, jakie towarzyszyły wykonywanej przez Mikołaja pracy. Jack zaczął czuć się nieswojo, nie lubił ciszy. Zdecydowanie wolał, jak się coś działo, a tym bardziej nie miał nic przeciwko małemu chaosowi. Białowłosy strażnik przybył do Mikołaja w konkretnym celu, ale widząc, jak bardzo strażnik zachwytu jest pochłonięty swoją robotą, stracił cały zapał, jaki miał w sobie. North spojrzał znad swojej „robótki” na chłopaka, od razu rozpoznał po jego minie, że coś go trapi, po czym westchnął, odłożył narzędzia i, złożywszy muskularne ramiona na piersi, oparł się o ramę swojego krzesła.
– Co cię gryzie, Jack? – spytał.
– Bo widzisz... jest coś, o czym chciałbym z tobą porozmawiać. – Chłopak położył splecione dłonie na stole i utkwił w nich swój zakłopotany wzrok. Jack nie wiedział, jak odpowiednio dobrać słowa, aby jego wypowiedź miała ręce i nogi, dzięki czemu w pomieszczeniu ponownie zapanowała niezręczna cisza. North obserwował Mroza dokładnie. Przez te pięć lat zdążył poznać strażnika zabawy na tyle dobrze, by wiedzieć, że coś leży mu na sercu i teraz właśnie tak było. Nieskazitelna twarz Jacka, zazwyczaj pogodna, obecnie była przygaszona. Jak na dłoni było widać, iż Jack się czymś zamartwiał.
– Chłopie, wykrztuś to z siebie w końcu! – North prawie krzyknął, tracąc już powoli cierpliwość. Jack podskoczył na swoim krześle, słysząc donośny ton Mikołaja. Postanowił wreszcie zebrać się w sobie i z całą swoją odwagą powiedział na jednym wdechu:
– Ja wiem, kto nas wczoraj uratował, znaczy się, chyba wiem... – Powiedziawszy to, odetchnął z ulgą. Uchylił głowę, aby spojrzeć na Northa, który patrzył na niego tymi swoimi wielkimi jak u dziecka, przenikliwymi oczami. Jack dostrzegł w nich ciekawość i zdziwienie. Nie odezwał się już, tylko czekał na reakcję siedzącego w osłupieniu naprzeciw niego brodacza.
– J-jak to wiesz? – wydukał zdziwiony Mikołaj.
– Spotkałem taką jedną dziewczynę dwa dni temu. Była jakaś taka... – Chłopak szukał w głowie odpowiedniego słowa. – ...inna i myślę, że to ona przybyła nam z pomocą. – Jack przypomniał sobie zdarzenie z Nowego Jorku, kiedy to pierwszy raz zobaczył ową tajemniczą damę. Jeszcze nikogo takiego nie spotkał w swoim niekrótkim życiu i choć nie był do niej pozytywnie nastawiony, to najbardziej zadziwiły go jej oczy. Niby była uśmiechnięta, dumna i pewna siebie, ale jej piękne oczy mówiły coś zupełnie innego. Były takie smutne…
– Dziewczynę? A ładna była? – Northowi rozbłysły oczy. Takiego Mikołaja to Jack jeszcze nie widział.
– Co? Nie! To znaczy... tak, ładna... nawet piękna, ale nie o to mi teraz chodzi! – Jack zaczął machać rękami w górze we wszystkie strony, aż natrafił na jedną z figurek zrobionych z lodu. Była to mała choinka – istotnie była – bo poleciała na podłogę i rozbiła się w drobniutki mak. North otworzył szeroko usta w niemym krzyku, tak samo jak Jack, który próbował w locie złapać lodową zabawkę, ale nie udało mu się. Po gabinecie rozległ się odgłos przypominający rozbicie szkła. Jack spojrzał z wyrazem skruchy na Northa, który wyglądał, jakby cały świat dosłownie eksplodował. Białowłosy patrzył na strażnika i tylko czekał, aż ten wybuchnie, ale nic takiego się nie wydarzyło. Święty tylko westchnął, usiadł ponownie na swoim krześle, z którego minutę temu się poderwał i oparł się ręką zgiętą w łokciu o blat stołu. Jack zabrał się za zbieranie co większych kawałków, lecz North mu przeszkodził.
– Zostaw, zrobię nową. – North machnął tylko ręką.
– Ja nie chciałem, serio... – Jack pozbierał pozostałości po lodowym arcydziele.
– Nic się nie stało, nie zrobiłeś tego specjalnie przecież – odrzekł mu Święty.
– Naprawię to. – Jack machnął swoją laską, a kawałki lodowej choinki wzniosły się w górę. Odłamki zaczęły się mienić delikatną, błękitną poświatą i po chwili jeden kawałek po drugim łączyły się ze sobą. Nie minęła minuta, a choineczka była jak nowa. Jack zaśmiał się uradowany. Zadowolony ze swojego czynu wziął figurkę w dłoń i podał ją Northowi, który uśmiechnął się do chłopaka promiennie. Moce Mroza za każdym razem wprawiały go w zdumienie. Strażnik zachwytu wziął od Frosta swoją ozdóbkę, przyjrzał jej się dokładnie, po czym odstawił ją na jej stare miejsce.
– To co z tą tajemniczą dziewczyną, Jack? – North powrócił do uprzednio przerwanego tematu.
– Spotkałem ją dwa dni temu w Nowym Jorku, w Central Parku. Ogólnie nie zwróciłbym na nią uwagi, ale ona majstrowała przy złotym proszku Piaska. Nie wiem jak, ale zmieniła go w taki jakiś... pył. – Frost wyjął z kieszeni swojej bluzy garść owego „dowodu” i podał go Northowi. Ten z zaciekawieniem przyjrzał się mieniącej, srebrzystej substancji. Zafascynowany oglądał ją dość długo. Strażnik zachwytu jeszcze nigdy nie widział czegoś takiego. Po dokładnych oględzinach North zwrócił Jackowi jego znalezisko, przesypał ostrożnie srebrny piasek na bladą dłoń strażnika zabawy.
– Nie mam pojęcia, co to jest. Ale wiesz co? Idź z tym do Piaska. On na pewno będzie wiedział. – North uśmiechnął się do Jacka. Chłopak skinął mu tylko głową. Postanowił nie tracić zbyt wiele czasu i czym prędzej udał się do Piaskowego Ludka, który jeszcze przebywał gdzieś w bazie. Jack wyszedł z gabinetu Northa, zostawiając go sam na sam z jego „pracą”. Idąc długim korytarzem, skierował się do sali, gdzie znajdował się ogromny globus zwany Sferą Snów, na którym paliło się mnóstwo małych punkcików. Było ich więcej niż kiedykolwiek i nic nie wskazywało na to, by Mrok miał powrócić. Ale przecież wczoraj on wrócił. WRÓCIŁ! Widzieli go na własne oczy. W dodatku się zmienił, stał się silniejszy niż przedtem. Jak to w ogóle możliwe? Przecież dzieci mają spokojne sny, nie boją się, a on aż tak urósł w siłę. Jack spojrzał na Sferę, obejrzał ją dokładnie, jakby spodziewał się, iż lada moment światła zaczną znikać jedno po drugim, lecz nic takiego się nie stało. Frost westchnął, miał bardzo złe przeczucia, a intuicja nigdy go nie zawodziła. Coś miało się wydarzyć, coś wielkiego i to go martwiło. Czuł to każdą częścią swojego ciała. Pojawienie się tej dziewczyny musiało mieć jakiś związek z nową mocą Mroka. Jack nie wiedział, co dokładnie, ale był święcie przekonany, że te oba fakty jakoś się ze sobą łączą. Strażnik zabawy wyszedł z sali. Skierował się do hali produkcyjnej, gdzie yeti w pocie czoła pracowały nad zabawkami, by zdążyć na święta ze wszystkim. Elfy plątały się jak zwykle pod nogami, przeszkadzając jedynie zapracowanym olbrzymom. Jack przechodził właśnie koło jednej z linii montażowych, a także koło stoiska, gdzie jeden yeti malował właśnie jakiegoś robota na niebiesko. Na stole koło niego stało parę rzędów identycznie pomalowanych zabawek gotowych do zapakowania. Frost uśmiechnął się i pomachał mu. Yeti odmachał chłopakowi i od razu wrócił do pracy. Jack jeszcze raz uśmiechnął się do stwora, kiedy niespodziewanie uderzył w coś, a raczej kogoś i dzięki sile grawitacji poleciał na tyłek, obijając go sobie porządnie. Jack spojrzał w górę, a jego oczom ukazał się Phil. Yeti, który niespecjalnie za nim przepadał. W przeszłości, kiedy Jack nie był jeszcze jednym ze strażników, wiele razy próbował włamać się do fabryki zabawek Mikołaja, ale Phil udaremniał każdą jego próbę, stąd nie darzył Frosta sympatią. Jack wstał z twardej podłogi, chwycił swoją laskę i spojrzał na wielkiego futrzaka przed sobą.
– Hej, Phil – przywitał się, ale yeti spojrzał na niego nieufnie i gestem pokazał, że go obserwuje, po czym odszedł w jedynie sobie znanym kierunku. Jack otrzepał swoje ubranie i, nie przejmując się Philem, udał się do podziemnego garażu, gdzie miał nadzieję zastać Piaska. Strażnik snów często tam się chował, aby pospać sobie w spokoju. Jack nie pomylił się, zastał smacznie śpiącego Piaskowego Ludka w najbardziej oddalonym kącie. Chłopak szturchnął przyjaciela kilka razy, aby go obudzić. Po kilku próbach Piasek otworzył leniwie oczy i [przeciągnął się, ziewając, lecz nie wydał przy tym ani jednego dźwięku. Jak to on. Jack usiadł obok rozbudzonego strażnika po turecku.
– Wybacz, że ci przeszkadzam podczas twojej popołudniowej drzemki, ale mam bardzo ważną sprawę. – Białowłosy włożył rękę do kieszeni swojej niebieskiej bluzy i wyjął z niej garść srebrnego piasku, aby pokazać go Piaskowi. Na widok znaleziska Frosta oczy Piaskowego Ludka zrobiły się wielkie jak księżyc. Jack przesypał odrobinę srebrzystego proszku do malutkich dłoni Piaska. Ten spojrzał na Jacka zszokowany. Po jego reakcji Jack domyślił się, iż Piasek wie co nieco na temat tego czegoś.
– Wiesz, co to jest, prawda? – spytał. Piasek skinął mu głową na tak. Jego oczy, nie wiedzieć czemu, zalśniły radośnie. – Powiesz mi, co to takiego? – Jack wskazał na proszek. Piasek energicznie przytaknął, a nad jego głową z dość dużą szybkością zaczęły pojawiać się znaki ze złotego piasku. W taki oto właśnie sposób Piasek się porozumiewał. Nigdy nic nie mówił, a to dlatego, by nikogo nie zbudzić ze snu.
– Łoł, trochę wolniej, bo nic nie zrozumiałem – zaśmiał się duch zimy. Piasek westchnął, ale spełnił życzenie chłopaka i po raz drugi pokazał mu te same złote symbole, tylko trochę wolniej. Kiedy skończył, a Jack mało wiele poukładał to sobie w głowie, sam zdziwił się wyjaśnieniami przyjaciela.
– Mówisz, że jest to gwiezdny pył pochodzący z kosmosu? – zapytał lekko zszokowany Jack. Piasek przytaknął mu energicznie, kiwając głową. – Jesteś pewny? – dopytywał Frost. Kolejne przytaknięcie Piaska. – Ale jak to? Do kogo on należy? – Jack chciał wiedzieć jak najwięcej, ale Piasek posmutniał nagle, co nie uszło uwadze strażnika zabawy. Nad głową Piaska pokazało się kilka innych symboli.
– Jak to nie możesz powiedzieć?! Dlaczego? – Jack w odpowiedzi dostał kilka kolejnych piaskowych obrazków. – To tajemnica? Jaka znowu tajemnica?! – Tym razem Jack już prawie krzyczał. Piasek uśmiechnął się jedynie blado do Jacka. Teraz to dopiero się porobiło. Kolejne pytania zaczęły się mnożyć w głowie białowłosego. Jack postanowił dać za wygraną. Wiedział, że od Piaska nic więcej już się nie dowie, choć jak na dłoni było widać, iż ten wie, kto jest zagadkowym właścicielem gwiezdnego pyłu.
Minęło kilka dni od pojawienia się Mroka. Był początek listopada, a dokładnie trzeci jego dzień, co oznaczało, że zostały już niecałe dwa miesiące do Bożego Narodzenia, a co za tym idzie, yeti miały pełne ręce roboty. North krążył po całej fabryce, doglądając nawet najdrobniejszego szczegółu. Mieli lekkie opóźnienie, w związku z czym Święty robił wszystko, by jakoś przyspieszyć prace nad zabawkami. W powietrzu dało się już wyczuć świąteczną atmosferę, przynajmniej bardziej niż zazwyczaj.
– No dalej! Musimy się sprężyć. Nie możemy przecież zawieść dzieci! – krzyknął radośnie North, przechodząc koło jednego yeti, który malował na niebiesko jednego z ostatnich robocików. – Ej, na czerwono je pomaluj - zwrócił się do stwora, który popatrzył z wyrzutem na Mikołaja. Yeti trochę się zbulwersował, gdyż rzucił zabawką o podłogę, machnął ręką i z rezygnacją poszedł po czerwoną farbę, mamrocząc pod nosem w swoim języku. North tymczasem skierował się do głównej sali, gdzie znajdowała się Sfera Snów. Z zadowoleniem spojrzał na złoty, olbrzymi globus, na którym aż się roiło od błyszczących światełek. Wiara dzieci na całym świecie była silna, silniejsza niż kiedykolwiek i każdy ze strażników odczuwał to całym sobą. Stanowiła ona przecież ich źródło mocy, a im silniej wierzą dzieci, tym silniejsi są strażnicy. Proste? Jak drut. North już miał wrócić do hali produkcyjnej, kiedy niespodziewanie, przez szklaną kopułę, wpadło jasne światło należące do Pana Księżyca. North od razu odwrócił się przodem do niego, aby powitać go z otwartymi ramionami.
– Pan Księżyc! Co cię do nas sprowadza, przyjacielu? – krzyknął North. W odpowiedzi Księżyc rozbłysł jeszcze bardziej. Jego światło padło na podłogę, w miejsce, gdzie pod nią znajdował się kryształ, dzięki któremu Pan Księżyc wybierał nowych strażników. W punkcie, gdzie pojawiło się księżycowe światło, uformował się ciemny kształt. Na pierwszy rzut oka wyglądał jak zwykły cień, lecz po chwili utworzył się z niego zarys jakiejś zakapturzonej postaci. North patrzył uważnie, aby nie przegapić żadnego istotnego szczegółu. W jego głowie rozległ się szept. To Księżyc do niego przemówił. Manen pomoże wam, wyszeptał. Jego światło zaczęło znikać, jak i on sam. North podbiegł do barierki na platformie, gdzie znajdowała się olbrzymia konsoleta.
– Zaczekaj, kto to jest Manen?! – Mikołaj wyciągnął rękę, jakby próbował złapać odchodzący Księżyc, ale było to niemożliwe. Pan Księżyc zniknął, a wraz z nim jego światło, pozostawiając strażnika zachwytu samemu sobie z kłębiącymi się w głowie pytaniami.

Gdzieś na zachód od Ziemi, przy granicy Gwiezdnej Tarczy, młoda dziewczyna właśnie toczyła zawzięty bój z wysłannikami jej odwiecznego wroga, Cienia. Gwiezdna strażniczka o imieniu Manen, w skrócie po prostu Mo, udaremniała właśnie przedostanie się mackom wroga przez niewielkie pęknięcia w barierze, które pozostały po kolejnym, nieudanym zresztą, ataku Mroka na Tarczę. Szczerze powiedziawszy, Mo miała już tego serdecznie dosyć, bo nie dość, że musiała zajmować się utrzymywaniem Tarczy, bronić jej, odganiać wszystkie niebezpieczne asteroidy, aby te nie walnęły w Ziemię, powodując kolejny armagedon, tworzyć nowe gwiezdne konstelacje, pilnować, by wszystkie gwiazdy były na swoich miejscach, to jeszcze teraz na jej barki spadło zajmowanie się Mrokiem i jego głupimi koszmarami. Biedna dziewczyna miała pełne ręce roboty. Nie spała już od trzech dni; ciągle tylko praca, praca, praca. Wszystko spoczywało na jej głowie, a co było najgorsze? Nikt, dosłownie nikt nie mógł jej pomóc. Nawet jeśli znalazłby się ktoś tak miły, to nie dałby rady. Gwiazdy słuchały tylko jej, tylko ona miała wystarczająco dużo siły i mocy, aby utrzymywać Tarczę. Tylko i wyłącznie ona mogła walczyć z Cieniem, dla innych kontakt z nim skończyłby się tragicznie. Chcąc nie chcąc, Mo była zdana wyłącznie na siebie. Kiedyś wyglądało to inaczej; miała kochającego brata, który tak, jak ona był gwiezdnym strażnikiem, a zarazem najsilniejszą istotą, jaką znała i nigdy nie przypuszczała, że ktoś mógłby go pokonać. Wtedy zdała sobie sprawę z tego, jak potężny jest ich wróg czyhający za barierą na idealną okazję do ataku. Od tamtej pory Mo zawsze starała się wywiązywać ze swoich obowiązków jak najlepiej. Dbała o gwiazdy jak o własne dzieci. Przez setki lat, które przeżyła, skutecznie uniemożliwiała nicości przedostanie się na Ziemię, a to, że czasami „uciekała” od pracy, to przecież żaden grzech. Każdy potrzebuje odpoczynku, a najlepszym sposobem na odpoczynek, na odpłynięcie na chwilę od problemów i wspomnień, była dla Mo wycieczka na Ziemię. Poznała tam kilku nieśmiertelnych, również strażników. Naturia i jej córki zawsze witały ją z otwartymi ramionami, Księżycowe Syreny może niekoniecznie ciepło ją przyjmowały, ale ogólnie były bardzo miłe. Z Amorem to zawsze bawiła się najlepiej, razem chodzili na imprezy, które zresztą sami organizowali. Ze Świstakiem z kolei często oglądała gwiazdy na nocnym niebie. To lubiła robić najbardziej, tuż zaraz po oddawaniu się muzyce. Kochała muzykę, potrafiła grać na każdym instrumencie stworzonym przez człowieka, a najbardziej lubiła to robić na fortepianie. Matko, jak długo ona już nie grała... Po śmierci Mima po prostu przestała grać na czymkolwiek. Straciła chęć. Muzyka nie dawała już jej tyle radości, co kiedyś. Byli jeszcze strażnicy marzeń, najsilniejsi na Ziemi, ale ich nie miała okazji poznać. Mikołaj zwany Northem mieszkający na biegunie w swojej fabryce zabawek, Zębowa Wróżka - Toothiana w Zębowym Pałacu, Zając Wielkanocny o imieniu Aster mieszkający gdzieś w Australii w tej swojej tak zwanej Norce, Piaskowy Ludek, do którego Mo mówiła „wujku” zamieszkujący Wyspę Snów czy jakoś tak. Tęskniła za wujkiem i to bardzo, znała się z nim praktycznie od urodzenia. Postanowiła go wkrótce odwiedzić. Był jeszcze jeden strażnik, który niedawno dołączył do reszty. Jack Frost, inaczej Mróz. Ta osoba od samego początku fascynowała Mo. Obserwowała go jeszcze przed jego śmiercią i przemianą. Był nawet przystojnym brunetem o brązowych oczach. Z charakteru nawet podobnym do jej brata Mima. Kiedy tonął w zamarzniętym jeziorze, chciała go uratować, zapobiec jego śmierci. Widziała, jak jego siostra rozpaczała po nim Mo doskonale wiedziała, jak czuła się ta mała, ona także została uratowana przez brata, który później zginął.
Mo pamiętała dokładnie tamtą noc. Była wtedy na Ziemi, pokłóciła się z Dziadziusiem o jakąś błahostkę i uciekła, by ochłonąć po kłótni. Jeszcze wtedy nie miała na sobie naszyjnika blokującego jej moce, więc przemierzyła w locie pół planety, aż zatrzymała się niedaleko małej wioski, przy której znajdowało się jezioro. Akurat była zima, wszędzie leżał świeży, iskrzący się śnieg, a woda w jeziorze zamarzła. Mo rozejrzała się dookoła i stwierdziła, że to idealne miejsce na przemyślenia. Piękny widok na skuty lodem zbiornik wodny, otoczony wysokimi drzewami pokrytymi grubą warstwą śnieżnego puchu. Promienie słońca odbijały się od śniegu, tworząc kaskady światła z najpiękniejszych barw. Co za magiczne miejsce, pomyślała blondynka. Wylądowała na jednej z gałęzi wysokiego drzewa, zaciągając mocniej kaptur na głowę. Poprawiła okulary przeciwsłoneczne i pogrążyła się we własnych myślach i wspomnieniach. Minęła może godzina, kiedy tak sobie leżała i rozkoszowała się spokojem, aż wtedy usłyszała z daleka jakieś głosy. Po kilkuminutowym nasłuchiwaniu jej oczom ukazała się dwójka ludzi, chłopak i mała dziewczynka. Zapewne rodzeństwo. Przyszli pojeździć na łyżwach. Blondynka na wszelki wypadek stała się niewidzialna - taka mała dodatkowa zdolność, którą posiadała - i obserwowała bawiących się ludzi. Nie bawili się długo, słońce już zdążyło schować się za horyzontem, ustępując miejsca księżycowi. Na niebie pojawiły się już pierwsze gwiazdy. Mo wyczuła ich obecność, a na jej twarzy pojawił się mimowolny, delikatny uśmiech, jednak po chwili szybko zniknął, a na jego miejscu pojawił się grymas przerażenia. Lód pod tamtą dwójką zaczął się łamać. Mo nie myślała za długo, tylko ruszyła na ratunek. Widziała wszystko jak na dłoni. Chłopak uspokajał swoją siostrę, skupiając jej uwagę na sobie, a nie na pękającym lodzie pod nią. Sięgnął po długi kij obok siebie i jednym zwinnym ruchem odepchnął małą na brzeg, w miejsce, gdzie była bezpieczna. Chłopak zdążył się jedynie wyprostować i wtedy to się stało. Lód pod brunetem pękł, a on sam wpadł do lodowatej wody. Nie miał szans na przeżycie. Jego siostra wołała, krzyczała jego imię. Jack! JACK!!! Dziewczyna upadła na kolana, zalała się gorzkimi łzami. Wołała o pomoc, ale ta nie nadchodziła. Będąc bezradna, zaczęła płakać jeszcze bardziej. Mo była już przy jeziorze, niczym strzała pognała do szczeliny, gdzie tonął właśnie chłopak o imieniu Jack. Jej bose stopy poczuły ukłucie przeraźliwego zimna, kiedy wbiegła na zamarzniętą taflę, ale nie zwróciła na to większej uwagi. Nie zastanawiając się ani przez chwilę, wskoczyła do wody. Pierwsze, co pomyślała, to jaka ta woda jest lodowata! Ale płynęła dzielnie w stronę dna. W odmętach dostrzegła sylwetkę chłopaka. Nie ruszał się. Księżycu, nie!, krzyknęła w myślach. Udało jej się podpłynąć do tonącego bruneta. Pewnie chwyciła zimne ciało, rękami dotknęła jego twarzy i dopiero teraz poznała go. To on! Ten chłopak, pomyślała, ale było już za późno. On umarł. Zachciało jej się płakać. Przytuliła do siebie mocno martwe ciało Jacka i zaczęła płynąć z nim ku powierzchni. Bracie, jeśli mnie słyszysz, pomóż temu biednemu człowiekowi. Proszę cię! Proszę, uratuj go!, błagała. Nagle poczuła znajomą siłę. Moc, potężną i czystą, która mogła należeć tylko do jednej osoby. Do jej ukochanego brata, Mima. Do Księżyca. Ciało martwego chłopaka stało się zimniejsze od otaczającej ich wody. Jego skóra stała się blada jak księżyc, a włosy białe jak śnieg. Jego ciało zaczęło wznosić się ku powierzchni, aż w końcu przebiło się przez taflę lodu i wzniosło w górę ku tarczy księżyca. Mo także wypłynęła na powierzchnię. Przemoczona i zziębnięta, nadal niewidzialna, obserwowała, jak chłopak zaczął budzić się do drugiego życia. Korzystając z okazji, spojrzała na pełną tarczę księżycową, posyłając jej spojrzenie pełne wdzięczności i ulgi. Usłyszała głos Pana Księżyca, który przemówił do przemienionego chłopaka. Powiedział mu, że odtąd nazywać się będzie Jack Frost. Nawet ładnie i jak pasuje do okoliczności, haha, zaśmiała się w duchu i oddaliła się. Czuła, jak jej wszystkie kości są wręcz skute lodem. Jako gwiazda nie odczuwała zwykle zimna czy gorąca. W przestrzeni kosmicznej panowała próżnia, ale wtedy było jej naprawdę zimno. Jeszcze jeden, ostatni raz spojrzała z uśmiechem na bawiącego się białowłosego. Otrzymał od Księżyca wyjątkową i potężną moc. Mo ucieszyła się jeszcze bardziej. Spojrzała w górę, na gwiazdy. Jej uśmiech stał się jeszcze szerszy. Nocne niebo usiane miliardami gwiazd, widok, który ściął Mo z nóg. Podziwiała swoje dzieło przez parę chwil, a kiedy Nowy Jack wzniósł się w górę, ona także postanowiła to zrobić. Najwyższy czas lecieć do domu, pomyślała i tak też zrobiła.
               Tak, to właśnie ona po części uratowała strażnika zabawy. To za jej sprawą stał się nieśmiertelnym. Zasłużył na to za uratowanie życia swojej młodszej siostrzyczce. Na to wspomnienie aż chciało jej się śmiać i płakać jednocześnie. Od tamtego dnia nie spotkali się już ani razu, aż do tego pechowego przypadku sprzed prawie dwóch tygodni. On jej nie pamiętał i dobrze. Najlepiej będzie, jak nigdy nie pozna prawdy. A dlaczego przestała go obserwować? Bo stał się jeszcze bardziej podobny do Mima. Dla blondynki to było zbyt bolesne, ciągle przypominać sobie TAMTEN dzień. Tak bardzo zajęła się wspomnieniami sprzed trzystu lat, że nawet nie zauważyła, jak pokonała wszystkie sługusy Cienia. Jack zaprzątnął jej myśli do tego stopnia, że aż sama była w szoku, jednak szybko się opamiętała. Schowała swoje dwa miecze do kabur umocowanych na jej plecach. Obejrzała dokładnie, ile zniszczeń tym razem będzie musiała naprawić i gdy zobaczyła niegroźne pęknięcia w kilku miejscach, odetchnęła z ulgą. Szybko zabrała się za naprawianie Tarczy i kiedy skończyła, zadowolona pognała na ciemną stronę księżyca. Wreszcie mogła odpocząć. Była tak wykończona, że nie zwracała uwagi na nic. Chciała jak najszybciej położyć się wygodnie w swoim ulubionym kraterze i rozprostować swoje stare kości. Kiedy dotarła na miejsce, „przywitała” się z bratem i już prawie odpłynęła w sen, kiedy jej cudowną i idealną ciszę przerwał natrętny głos strażnika czasu.
– O, dobrze, że już wróciłaś, Mo – odezwał się zadowolony staruszek. Czekał na dziewczynę. Strażniczka otworzyła oczy. Spojrzała na Dziadziusia z chęcią mordu. – Chciałem cię poinformować, że Zebranie odbędzie się następnej pełni na planecie Ziemia, na Saharze – rzekł i uśmiechnął się niewinnie do dziewczyny. Ta spojrzała na niego jak na wariata. Była bardzo wkurzona na niego, że przerywa jej zasłużony odpoczynek, ale to?
– Sahara?Fajnie. A dlaczego akurat tam? Mogłeś od razu wybrać Słońce na miejsce spotkania! – krzyknęła. Poderwała się na równe nogi i z oburzeniem patrzyła na nadal niewinnie uśmiechającego się staruszka. – I z czego się tak głupio śmiejesz, co? – spytała. Czas zaśmiał się głośno, a jego mina stała się poważna i groźna.
– Młoda, nieodpowiedzialna damo! Znowu zignorowałaś mój zakaz i balowałaś na Ziemi z Amorem! Zostawiłaś Tarczę bez opieki! A jeśli zostałaby akurat zaatakowana? Nie pomyślałaś o tym?! – Strażnik chyba stracił cierpliwość i tym razem poważnie się zdenerwował na Mo. Dziewczyna jedynie westchnęła, przewracając oczami.
– Dziadziusiu, tak, to prawda. Byłam na Ziemi przed wczoraj, ale miałam powód by tam polecieć. A to, że Amor mnie zatrzymał, to już inna sprawa – rzekła bardzo spokojnie, wręcz zbyt spokojnie jak na nią. Czas złożył ręce na piersi. Zmrużonymi oczami patrzył na Mo, wpatrywał się w nią tym swoim przenikliwym wzrokiem rentgenowskim.
– Nie wierzę ci. Za karę będziesz musiała jakoś wytrzymać Zebranie i radzę ci się na nim pojawić, bo nie ręczę za siebie. I obiecuję ci to. Nawet Księżyc i Artemisa ci nie pomogą. – Pogroził jej palcem jak małemu dziecku.
– Uuugh! Dobra! – Mo wzniosła ręce w górę w geście obronnym. – Ale na serio musiałam coś sprawdzić. Księżycowa Zatoka nie jest już bezpiecznym miejscem. Ja naprawdę musiałam tam polecieć, przecież wiesz, co tam jest ukryte – powiedziała, patrząc poważnie na strażnika czasu. Staruszek wiedział, kiedy Mo kłamała, a teraz czuł, że powiedziała mu prawdę. Starzec westchnął zrezygnowany.
– Tak, wiem, co tam jest. Dobrze, wierzę ci, ale kara być musi. Kiedy ty w końcu zaczniesz zachowywać się odpowiedzialnie? Jesteś gwiezdnym strażnikiem, a to zobowiązuje. Niedługo skończysz dwa tysiące lat! Dawno żadna gwiazda tylu nie dożyła.
– Wiem to przecież, ale... – urwała. Opuściła wzrok, teraz patrzyła na swoje bose stopy.
– Ale co, dziecko? – spytał Czas, tym razem z troską. Mo podniosła głowę, spojrzała na niego oczami pełnymi wątpliwości i strachu.
– Ja się chyba boję. Jak długo mam jeszcze tak żyć? Sama, bez niczyjego wsparcia czy pomocy. Pomału zaczynam nie dawać sobie już z tym rady. – Mo usiadła. Schowała twarz w dłoniach. Tak bardzo starała się nie rozkleić, lecz przychodziło jej to z wielkim trudem. Strażnik czasu podszedł do niej. Usiadł obok, objął ramieniem i przygarnął do siebie. On także się niepokoił.
– Nie wiem, dziecko. Naprawdę nie wiem. Jesteś ostatnim i jak na razie jedynym gwiezdnym strażnikiem. Nie wiem też, co się stanie, kiedy przejmiesz pełnię mocy. Nikt tego nie wie. Jak dotąd tylko Artemisa, rodzina Tsarów, no i Mim dożyli tego momentu.
               – Ale Artemisa i Mim byli wtedy nieśmiertelni, a ja nie jestem już nieśmiertelna. – Mo spojrzała smutno na Dziadziusia. – Co jeśli nie podołam? Jeśli nie uda mi się utrzymać bariery? – Po jej policzkach spłynęło kilka łez. Dziewczyna szybko je starła. Obiecała sobie, że będzie silna.
– Ja wierzę, że dasz radę. Jesteś potomkinią Artemisy i siostrą Pana Księżyca. Twoje moce są wyjątkowe. To ty przecież dałaś Mimowi drugie życie. Bez ciebie nie byłoby strażników na Ziemi. – Czas próbował jakoś pocieszyć dziewczynę. Ta spojrzała na niego z delikatnym uśmiechem. Wytarła resztę łez, wstała, otrzepała się z piachu i spojrzała ku Ziemi.
– Będę na Zebraniu – powiedziała – ale… skoro i tak czeka mnie kara, to co mi szkodzi pobyć trochę na Ziemi? – dodała i już jej nie było. Czas tylko wyciągnął rękę, aby ją złapać, lecz ta była szybsza.
– Hej! – krzyknął do oddalających się pleców Mo. – Co za dziewczyna – westchnął i pokręcił głową.  – Pora poinformować innych o Zebraniu – rzekł sam do siebie, po czym próbował wstać. Kiedy już miał się wyprostować, coś porządnie gruchnęło mu w plecach. Automatycznie staruszek złapał się za bolące miejsce, a z jego gardła wydostał się wrzask.
– Moje plecy!!! – zawył tak głośno, że powinni usłyszeć go aż na Ziemi.
Mo wylądowała w mieście o nazwie Paryż. To tam znajdowała się kryjówka strażnika miłości, Amora Qupida. Amor był strażnikiem miłości na ziemi i następcą poprzedniej strażniczki, greckiej bogini Afrodyty. Nie wiedzieć czemu, Mo lubiła tego błazna. Fakt, był nieziemsko przystojny, ale na nią to i tak nie działało. Okazała się chyba jedyną dziewczyną, która nie dała się nabrać na jego triki i wszelkiego rodzaju zaloty. Choć czasami przychodziły mu do głowy pomysły, aby do niej podbić, to Mo lubiła spędzać z nim czas. Razem się wygłupiali i bawili. Wspólnie rozkręcali najlepsze imprezy na całym globie i robili różne psikusy strażnikowi czasu. Można by powiedzieć, że Amor był poniekąd jej przyjacielem. To on jako jedyny po części ją rozumiał. Starał się, aby nie myślała o obowiązkach i pracy, tylko dała się ponieść zabawie. A najbardziej lubiła go za to, że mieli jedną wspólną pasję - muzykę. Mo uwielbiała słuchać jego remiksów, gry na gitarze czy na perkusji. Właśnie wjechała windą na sam czubek wieży Eiffla. To tu właśnie mieszkał Amor wraz ze swoim haremem, jak to określała gwiezdna strażniczka. Kiedy tylko strażnik miłości zauważył zbliżającą się Mo, od razu odprawił swój „harem” małych, słodziutkich Amorków i całą swoją uwagę skupił na przyjaciółce.
– Kto tu do mnie zawitał? – zawołał uradowany i podszedł do Mo, aby ją przytulić na powitanie. Wyściskali się za wszystkie czasy. Amor zaprowadził Mo pod barierkę, gdzie rozpościerał się wspaniały widok na miasto zakochanych. Nad miastem królowała noc, lecz niebo nie było idealnie czyste. Księżyc, jak i połowa gwiazd były zakryte przez czarne, źle wróżące chmury. To dziwne, pomyślała Mo. Jak byłam jeszcze w górze nad Europą, nie było ani jednej chmury. Mo zastanowiła się chwilę nad tym, lecz jej myśli pognały hen daleko w kierunku nic nieznaczących błahostek, takich jak kolejna impreza z Amorem.
– Amor, skup się na chwilę i posłuchaj tego, co mam ci do powiedzenia – powiedziała i szturchnęła chłopaka lekko w ramię.
– Słucham cię uważnie – rzekł przystojny, czarnowłosy chłopak, wlepiając swoje szmaragdowe oczy w dziewczynę.
– Najbliższej pełni odbędzie się Zebranie Nieśmiertelnych – rzekła jak gdyby nigdy nic. Amor zamrugał zaskoczony kilka razy.
– I mówisz to tak spokojnie? To poważna sprawa. Gdzie będzie Zebranie? – udał przejętego, lecz po chwili parsknął śmiechem.
– Na Saharze – odpowiedziała takim tonem, jakby z jej ust padło przekleństwo. – Nie mam jak się wykręcić. Sprawa jest zbyt poważna. Muszę się zjawić. Kurde... – dodała na koniec. Złożyła ramiona na wysokości biustu i zrobiła naburmuszoną minę.
– Niech zgadnę. To pomysł Starego Pryka, prawda?
– Yhy. – To była jedyna odpowiedź blondynki. – No nic, wpadłam na chwilę, aby dać ci znać, to tyle. Wracam na górę. – Wskazała ręką na niebo. – To się widzimy za dwa tygodnie. A, i pamiętaj... zemszczę się za to, jak perfidnie mnie ostatnio wystawiłeś. - Na odchodne wystawiła mu język. Amor uśmiechnął się wrednie, a w jego ręku pojawiła się złota strzała. Już chciał nią rzucić w Mo, ale ta odskoczyła, dotknęła swojego naszyjnika, ten rozbłysł złotym światłem i przeniósł ją na orbitę, gdzie żadna siła już jej nie ograniczała. Znowu poczuła, jak jej ciało unosi się w przestrzeni kosmicznej. Grawitacja nie miała już nad nią władzy. Tutaj była wolna, nic nie trzymało jej mocy w ryzach.
– Wolność! – krzyknęła radośnie. Niczym błyskawica pognała w górę do swoich gwiazd. Do swojej rodziny, którą kochała ponad wszystko.

North postanowił wezwać całą ekipę do bazy na biegunie, a powodem tego było pojawienie się interesującego gościa. Jako ostatni oczywiście pojawił Jack. Chłopak był akurat nad Europą, by sprawdzić, jak tam przebiega zima. Ta pora roku była jego domeną. Miał wtedy najwięcej pracy. Musiał pilnować, aby śnieg padał w tych miejscach, co powinien i w odpowiednich ilościach, i aby wiatr nie wiał zbyt mocno. No cóż, praca to praca, ale czego się nie robi dla dzieciaków. Jack uwielbiał obserwować miny dzieci, które po przebudzeniu patrzą przez okno, a za nim świat otulony pierzyną ze śnieżnego puchu. Jack wylądował gładko przed wrotami bazy. Zapukał trzy razy i po chwili otworzył mu pewien yeti. Na całe szczęście nie był to Phil, dlatego Frost odetchnął z ulgą. Yeti wpuścił Jacka do środka, a ten natychmiast udał się do sali głównej, gdzie zebrali się już wszyscy strażnicy marzeń i pewien tajemniczy ktoś. Jack szedł długim korytarzem, mijając po drodze zabiegane yeti, które biegały to w jedną, to w drugą stronę. Chłopak zaśmiał się pod nosem, widząc zapracowane futrzaki. Rozejrzał się zadowolony wokół siebie. Tak samo jak North, Jack uwielbiał święta. W końcu Boże Narodzenie bez śniegu to nie to samo. Był już niedaleko sali głównej. Do jego uszu dotarł obcy mu głos. Zaskoczony i lekko zaniepokojony ścisnął pewniej swoją laskę i przyspieszył kroku. Drzwi do pomieszczenia były uchylone. Białowłosy, gotowy na wszystko, pewnie wkroczył do środka. Pięć par oczu skierowało na niego swoje spojrzenia. Zaraz, zaraz. Pięć par? Jack zaczął liczyć. North, Piasek, Wrózia, Kangur i... jakiś staruch w niebieskim szlafroku z niesamowicie długą brodą do kolan.
– Jack! Nareszcie jesteś – krzyknął North. Podszedł do chłopaka i poderwał go do góry, miażdżąc prawie w swoich ramionach. Jackowi zaparło dech. Na szczęście Wróżka Zębowa zainterweniowała w porę.
– North, przestań! Udusisz go! – krzyknęła i podleciała do Mikołaja. North natychmiast puścił prawie zmiażdżonego Frosta.
– Następnym razem to będę się trzymał od ciebie z daleka. – Frost zaśmiał się, rozmasowując swoją klatkę piersiową. Jego uwagę przykuła obecność nieznajomego, który przypatrywał mu się z zaciekawieniem. Siła jego spojrzenia sprawiła, że Jack zmrużył nieufnie oczy. Skierował się w stronę jegomościa, stanął naprzeciw niego, zmierzył dokładnie od stóp po łysiejącą głowę.
– Coś ty za jeden, hmm ? – spytał podejrzliwie Jack. Gość uśmiechnął się przyjaźnie, chowając ręce za plecy. Staruszek wyglądał na sympatycznego, ale kto tam go wie?
– Witaj, Jacku Mrozie. – Nieznajomy ukłonił się na powitanie. – Nazywają mnie różnie. Moje pierwsze imię to Ojciec Czasu. Jestem strażnikiem czasu, drogi chłopcze – rzekł, a Jacka lekko zatkało. Jeszcze nigdy nie widział innych strażników. Owszem, słyszał o nich od Piaska czy Northa, lecz nigdy nie poznał żadnego osobiście.
– Wow, naprawdę? Jeszcze nie poznałem ani nie widziałem innych strażników poza tymi tutaj. – Chłopak pokazał ręką na swoich przyjaciół. Czas uśmiechnął się na słowa chłopaka.
– Za niedługo będziesz miał okazję, ty i twoi towarzysze, poznać wszystkich pozostałych nieśmiertelnych – powiedział Czas. Piasek podleciał do strażnika czasu podekscytowany. Nad jego głową pojawiło się kilka symboli, na co Czas zareagował głośnym śmiechem.
– Nie, bracie, ale mnie też miło cię znowu widzieć – rzekł i uściskał serdecznie Piaska. Reszta trochę ze zdziwieniem obserwowała zachowanie tych dwojga.
– To wy się znacie? – spytał Jack.
– Poniekąd jesteśmy braćmi – wyjaśnił Czas, a reszcie szczęki opadły aż do podłogi.
– ŻE CO?! – krzyknęli wszyscy razem.
– Piasek nigdy nam o tym nie wspominał… że ma brata. – Zając podrapał się za uchem, posyłając zdziwione spojrzenie Piaskowi, który zawstydził się, a dowodem tego były rumieńce na jego złocistej twarzy.
– Moi drodzy przyjaciele, przybyłem do was z konkretnego i jakże ważnego powodu. Otóż najbliższej pełni na pustyni Sahara w Afryce odbędzie się Zebranie Nieśmiertelnych. Mam nadzieję, że wszyscy bez wyjątków się na nim zjawicie. - Spojrzał na każdego z osobna, a na Jacku wzrok Ojca zatrzymał się nieco dłużej. – Będzie omawiana bardzo ważna kwestia, która dotyczy nas wszystkich.
– Dobrze, będziemy – odezwał się North. Czas uśmiechnął się do niego. W jego ręku pojawiła się srebrna laska.
– To do zobaczenia – powiedział na odchodne i stuknął swoją laską o podłogę. Rozbłysło jasne światło, a staruszek zniknął w nim, machając na pożegnanie. Piątka strażników spojrzała po sobie. Najbardziej skołowany był Jack. Pojawiły się nowe pytania, a odpowiedzi na pozostałe jak nie było, tak nie ma. Chłopak miał znowu to dziwne przeczucie, że coś się niedługo stanie. Coś niedobrego. Postanowił opuścić bazę, aby w spokoju pomyśleć nad ostatnimi wydarzeniami, a najlepszym miejscem do przemyśleń było Burgess. Jack czuł więź z tym miejscem. W końcu to tam rozpoczęło się jego drugie życie. Białowłosy pożegnał się z pozostałymi i ruszył przed siebie. Niesiony przez wiatr dotarł w kilka minut do miasta, gdzie Jamie wraz ze swoimi przyjaciółmi, pomimo wieku, nadal bawił się w najlepsze na śniegu. Nawet jako trzynastolatek uwielbiał bitwy na śnieżki i za to Jack go uwielbiał. Strażnik zabawy wylądował na dachu domu, w którym mieszkał Jamie wraz z rodziną. Brązowowłosy zauważył Jacka. Na jego zaczerwienionej twarzy pojawił się wielki uśmiech. Jack pomachał mu, ale wiedział, że chłopak nie odwzajemnił gestu. Jak by to wyglądało, gdyby nagle zaczął machać do nieba? Jack odleciał za miasto. Do jeziora, które tak, jak w jego dzień śmierci było zamarznięte. No, a teraz czas na przemyślenie pewnych spraw, pomyślał. Znalazł sobie jakieś przytulne drzewo pokryte świeżym śniegiem, wzniósł się w górę i położył się wygodnie na jednej z najwyższych gałęzi. Minęły może dwie godziny. Słońce zaczęło chować się za horyzontem. Jack podziwiał zachód i nawet nie wiedział kiedy zmorzył go sen.

Minęły dwa tygodnie. W końcu nadszedł czas spotkania wszystkich nieśmiertelnych w najgorętszym miejscu na Ziemi. Wszędzie tylko piasek i piasek, lejący się z nieba niemiłosierny skwar i słońce, które paliło żywcem skórę. Matko, co za upał. Jack jako jeden z ostatnich zjawił się na miejscu umówionego spotkania. Kiedy wylądował, jego oczom ukazała się dość spora grupa przedziwnych istot. Część z nich już znał. Strażnicy marzeń od razu przywitali się z białowłosym, jednak chłopak zainteresował się pozostałymi. To pewnie pozostali strażnicy, pomyślał Frost i począł przyglądać się każdemu z osobna. Zjawiła się matka natura, Naturia wraz ze swoimi czterema córkami. Je rzecz jasna znał. Tak samo jak strażnika czasu, który żywo dyskutował o czymś z Naturią. Jej córki natomiast okupowały jakiegoś czarnowłosego gościa, który na pierwszy rzut oka wydał się Jackowi zadufanym w sobie chłopakiem. Nieopodal, na małym kamieniu siedział jakiś rudowłosy młodzieniec mający na oko gdzieś koło czternastu lat. Tego kogoś Jack także pierwszy raz widział na oczy. Zjawił się również słynny Świstak, wróg publiczny numer dwa Zająca Wielkanocnego. Świstak gawędził sobie beztrosko z jakimiś trzema ślicznotkami, których Frost również nie rozpoznawał. Łącznie z nim samym Jack naliczył siedemnastu nieśmiertelnych. Dość sporo. Jedna z trzech ślicznotek rozejrzała się po zebranych.
– Chyba już są wszyscy – odezwała się. Jej głos był po prostu przepiękny. Niczym najcudowniejsza symfonia.
– Jeszcze jednej osoby brakuje – wtrącił się ten czarnowłosy, okrążony przez wianuszek patronek pór roku. Jack spojrzał na niego.
– Amor ma rację, jeszcze kogoś brakuje. – Po jego tonie było słychać, że strażnik czasu zaczyna się niecierpliwić. Gdzie jest ta dziewucha?! Jego irytacja zaczęła sięgać zenitu. A więc tak ma na imię ten koleś!, krzyknął w myślach Frost.

Tymczasem Mo leciała tak szybko, jak tylko potrafiła. Miała na ogonie kolejne koszmary Mroka. Dzisiejszego dnia znowu zaatakowały ją i Tarczę. I choć nie było ich już tak dużo jak za pierwszym razem, Mo miała problem z ich pokonaniem. Od prawie czterech dni nie zmrużyła oka, była wyczerpana i w dodatku ranna. Tarcza pękła dość porządnie we wschodniej części, czego wynikiem była paskudna i tym razem obficie krwawiąca rana na lewym obojczyku i ramieniu. Nie zważając na okropny ból oraz potworne zmęczenie, gnała niczym meteoryt, pokonując kolejne koszmary. Jej cierpliwość się skończyła. Zatrzymała się i stanęła przodem do czarnych pokrak należących do Czarnego Pana. Uniosła zgięte ręce w łokciach, pięści zacisnęła mocno. Jej dłonie pokryły się oślepiającym światłem, a w oczach Mo pojawiły się niebezpieczne iskry. Jej zaciśnięte pięści rozbłysły potężnym światłem. Koszmary jakby wiedziały, co się za chwilę stanie, więc zaczęły się cofać. Gwiezdna strażniczka wyprostowała ręce przed sobą, z których wystrzelił potężny promień światła, niszcząc wszystkie koszmary naraz. Kiedy po wrogach nie została nawet kupka piachu, wykończona jak nigdy skierowała się w stronę Ziemi. Była już bardzo spóźniona. No po prostu świetnie. Dziadziuś będzie całkowicie wkurzony, a jak zobaczy, w jakim ona jest stanie, rozpęta się niezła awantura. Ale nie miała już czasu, by doprowadzić się do porządku, więc pognała tak szybko, na ile wystarczyło jej sił. Było już jej wszystko jedno. Ostatkami sił przebiła się przez atmosferę. Skierowała się ku Afryce. Było to chyba najbardziej znienawidzone przez nią miejsce na Ziemi. Serio, Dziadziuś musiał dać jej nauczkę akurat w takiej postaci. W taki oto sposób Stary Pryk zarobił sobie u niej ogromnego minusa. Była tak zmęczona, że nawet myślenie przychodziło jej z trudem, a miała spędzić jeszcze kilka bitych godzin w „ziemskim piekarniku”. Znajdowała się już blisko. Czuła na sobie skwar i rażące światło promieni słonecznych. Ból z rany stał się silniejszy. Chwyciła się za jego źródło. Jeszcze tylko kawałek, pomyślała.

Zebrani zaczęli już się niecierpliwić. Jack z nudów zaczął zamrażać już kamienie. Czekali na ostatnią osobę. Ten ktoś musiał mieć tupet, by spóźnić się aż tyle czasu. Trzy godziny! No ludzie! Czas stał z założonymi rękami i nerwowo uderzał stopą o ziemię. Jego oczy ciskały pioruny. Miał nadzieję, że tym razem Mo ich nie wystawi, ale jak widać pomylił się i to grubo. Już on sobie z nią pogada. Niech tylko te dziewuszysko wpadnie w jego ręce. Amor wpatrywał się w niebo, przysłaniając oczy ręką. Strażnik miłości zaczął się niepokoić o przyjaciółkę. Ona nigdy się aż tak nie spóźniała. Coś musiało się stać. Wtem zobaczył na niebie zbliżający się w ich kierunku jakiś obiekt. Przystojniak odetchnął z ulgą.
– Zbliża się – rzekł na głos, a na jego przystojnej twarzy pojawił się zadziorny uśmiech. Będzie się działo, rzekł sam do siebie w myślach. Po zgromadzonych rozeszły się ożywione szepty. Jedni chyba domyślali się, kto ma przybyć jako spóźnialski. Jack spojrzał w tym samym kierunku co Amor. No w końcu, pomyślał zniecierpliwiony. Wszyscy zerknęli w kierunku postaci, która zbliżała się do nich z dużą prędkością. Nie wyhamowała dostatecznie mocno i przy jej lądowaniu wzbiły się spore tumany pustynnego kurzu. Przybysz wylądował na piachu w kuckach, podpierając się lewą ręką, zaś prawa spoczywała na rękojeści jednego z mieczy przytwierdzonych do pleców. Kiedy kurz opadł na tyle, by zgromadzeni mogli dokładniej przyjrzeć się nowo przybyłemu, każdy zwrócił uwagę na kaptur przysłaniający delikwenta, jednak spod niego wystawały blond włosy. Jack wybałuszył oczy w kompletnym szoku. Szczęka opadła mu aż po same kolana. Przecież..., pomyślał.
– To TY! – krzyknął już na głos, a reszta spojrzała na niego ze zdziwieniem.
– Nareszcie! – krzyknął strażnik czasu. – Gdzieś ty była tyle czasu? – Wręcz wrzasnął na przybysza. Postać wstała powoli, jakby sprawiało jej to trudności. Kurz zdążył już opaść całkowicie, więc wszyscy mogli dokładnie przyjrzeć się spóźnialskiemu. Ten zsunął prawą ręką kaptur z głowy, pokazując światu swoje piękne blond włosy. Poprawiła na nosie przeciwsłoneczne okulary, bo światło chciało wypalić jej oczy. Powoli odwróciła się do pozostałych, odsłaniając na chwilę swoje oczy, które cały czas mrużyła.
– Ważne sprawy ważnych ludzi. Miałam coś do załatwienia – odpowiedziała na zadane jej wcześniej pytanie. Wszyscy patrzyli na nowo przybyłą. Niektórzy wiedzieli, kim ona jest, lecz część z nich pierwszy raz widziała ją na oczy. – Miejmy to już za sobą – dodała i zaczęła iść w kierunku Amora. Ojciec Czasu westchnął jedynie, ale coś mu tu nie pasowało. Mo zachowywała się jakoś dziwnie.
– Jesteśmy w komplecie. Pora zacząć Zebranie Nieśmiertelnych – rzekł donośnym głosem Czas. – Na wstępie powiem, że jest wśród nas osoba, która przybyła tu z bardzo daleka i będzie miała najwięcej do powiedzenia. Moi drodzy, jest z nami jedyny i jak na razie ostatni, legendarny... – Tu zrobił dłuższą pauzę.-- ...strażnik gwiazd. Najpotężniejszy i najważniejszy spośród nas. – Jack nie mógł oderwać wzroku od blondynki, która wyglądała, jakby ledwo trzymała się na nogach. Ta zauważyła, że białowłosy się jej przygląda i szybko odwróciła głowę w innym kierunku.
– Kim ty, dziewczyno, jesteś? – rzekł na głos, zwracając tym samym całą uwagę zebranych na siebie. Blondynka nie spojrzała od razu na Frosta. Zrobiła parę kroków w stronę Jacka, a kiedy dzieliło ich zaledwie kilka metrów, ściągnęła z nosa okulary i spojrzała z powagą na strażnika zabawy. Jack spojrzał głęboko w jej oczy, nie okazując chociażby krzty strachu. Znowu dostrzegł w nich jedynie smutek.
– Tak, jak sam Czas powiedział, jestem jedyna i jak na razie ostatnia. – Spojrzała na Jacka. – Jestem Manen i jestem gwiezdnym strażnikiem – odpowiedziała mu dumnie, a jej usta ułożyły się w zadziornym uśmiechu.



____________________________________________________________



No i jest kolejny rozdział! Jak na razie jest to mój najdłuższy rozdział w blogowej karierze. :o ! Myślę, że dobrze wyszedł. Ja jestem z niego zadowolona. Jeśli rozdział się spodobał to dajcie znać w komentarzach :) Do zobaczenia miśki moje. 

Obserwatorzy